czwartek, 31 grudnia 2009

Podsumowanie

2009 - 62 książki

środa, 23 grudnia 2009

Zapora

Kolejny genialny kryminał Henninga Mankella i dużo więcej pisać tu nie potrzeba, jak ktoś lubi twórczość tego autora, to na pewno sięgnie też i po tę książkę.

Mam tylko jedną uwagę po przeczytaniu siódmego kryminału Mankella - chwilami mam wrażenie, że autor pisze książki - a w nich konstruuje wymyślne fabuły, ciekawych bohaterów, barwne tła wydarzeń - tylko po to, żeby w nich ponarzekać, jak bardzo Szwecja zmieniła się za jego życia, jakim niebezpiecznym krajem się stała, pełnym przestępców imigrantów, brutalnych psychopatycznych morderców, nieczułych nastolatków, itp, itd. Biorąc pod uwagę, że powieści te powstawały w latach 90-tych XX wieku, teraz to normalnie strach pojechać do Szwecji na wakacje! *^v^*

(No, ja się nie boję i zawsze chętnie tam jeżdżę, szczególnie do Skanii! ~^^~)

wtorek, 22 grudnia 2009

Droga Sufich

Jak poznać tradycję filozoficzną, która z założenia nie jest definiowana metodami, do których jesteśmy przyzwyczajeni my, ludzie Świata Zachodniego? Problem zaczyna się już na etapie zrozumienia, skąd wywodzi się nazwa sufizm. Badacze odrzucali teorię, że to słowo nie ma żadnej etymologii i za wszelką cenę próbowali przypisać mu pochodzenie np.: od wełnianych szat (suf), noszonych przez sufich. A co dopiero ma powiedzieć akademik, który zamiast idei pod postacią słowa pisanego spotykał się z pozawerbalnymi sposobami przekazywania nauk - gestem, tańcem, symbolami. Lub zauważał, że ilu różnych sufickich mędrców tyle indywidualnych sposobów nauczania - może to być poezja miłosna, żart, przypowieść religijna, baśń, albo dzieła sztuki i rzemiosła.

Idries Shah w książce "Droga Sufich" próbuje przybliżyć nam tę filozofię w taki sposób, żeby każdy czytelnik zrozumiał, co stanowi istotę sufizmu. Najpierw w skrócie przybliża nam problemy jakie możemy napotkać podczas prób poznawania ideologii sufizmu, następnie zapoznaje nas z twórczością klasycznych autorów sufickich bez żadnego komentarza, co pozostawia czytelnikowi pole do własnych przemyśleń i interpretacji, i opisuje cztery najważniejsze zakony, które zostały powołane do praktykowania ćwiczeń, mających na celu osiągnięcie wyższych stanów umysłu. W dalszej części książki poznajemy ideę Chidra, czyli duchowego przewodnika a także dostajemy duży zbiór tematów do indywidualnych rozmyślań lub grupowych dyskusji, nad którymi warto zatrzymać się na dłużej.

Książka napisana jest w sposób bardzo przystępny dla inteligentnego czytelnika o mentalności Zachodnioeuropejskiej, nie jest przegadana i pozostawia duży margines na własne przemyślenia i wnioski. Moim zdaniem to bardzo przystępne wprowadzenie do dalszych poszukiwań źródeł pogłębiających temat.

środa, 2 grudnia 2009

Fikołki na trzepaku

Zawsze byłam zdania, że twórca powinien najpierw coś Osiągnąć, żeby mu ktoś napisał biografię. To znaczy, dobrze by było, gdyby artysta przeżył/stworzył tyle, żeby w tej biografii było o czym poczytać.
Pani Małgorzata Kalicińska jest najwyraźniej osobą bardzo niecierpliwą, bo nie dość, że nie poczekała, aż ktoś inny napiszę jej biografię i sama ją sobie napisała, to jeszcze zrobiła to już po trzech latach pisarstwa i trzech książkach.

"Fikołki na trzepaku" to okres dzieciństwa pani Małgorzaty, które spędziła częściowo na warszawskiej Saskiej Kępie, a częściowo na placówce zagranicznej w Moskwie. Odniosłam wrażenie, że ponieważ siłą rzeczy skończył się "rozlewiskowy" cykl książek autorki, to teraz postanowiła zaproponować czytelnikom serial pt.: życie Kalicińskiej, bo książka została zawieszona w okresie, kiedy autorka stawała się młodą panienką i aż się prosi o ciąg dalszy, ciekawe, czy mam rację? *^v^*

Szczerze mówiąc, nie rozumiem dla kogo ta książka miałaby być interesująca, chyba tylko dla rodziny autorki i może jej przyjaciół z dzieciństwa. Ja przeczytałam ją dlatego, że ją dostałam, natomiast sama nigdy bym jej nie kupiła, bo dziecięce losy Kalicińskiej to w sumie żadna atrakcja. Nie rozczulałam się podczas lektury, bo dzieciństwo pani Małgorzaty to nie moje czasy, jestem od niej o 20 lat młodsza, a dzielnica w której mieszkała to nieznane mi tereny, więc równie dobrze mogłaby opisywać Krosno czy Lublin, tak samo mi obce. Poza tym, lektura autobiografii Stefanii Grodzieńskiej czy Krystyny Sienkiewicz miały dla mnie dużo większy urok i wartość chociażby historyczno-poznawczą, ponieważ te panie przeżyły bardzo bogate życie i obracały się w ciekawym towarzystwie , a pięcio- czy dziesięcioletnia Małgosia K. - nie.

Dodatkowo odniosłam wrażenie, że ta autobiografia jest chwilami mocno fabularyzowana i podkoloryzowana, wszystko jest strasznie cukierkowe (być może tak się pamięta dzieciństwo, jak się przekroczy 50-tkę?) i autorka momentami sama sobie zaprzecza lub dostosowuje rzeczywistość do własnej pamięci... Np.: na stronie 55 jest zdjęcie matki autorki z podpisem "Mama wcina kulkowe lody z baru 'Figaro'", a ja wyraźnie widzę, że kobieta trzyma w ręku klasyczną "lodową kanapkę", czyli dwa prostokątne wafelki z kostką lodów pomiędzy. Albo na stronie 260 jest opis kaszubskiej knajpki, w której autorka bywała jako nastolatka i uczestniczka obozów letnik TKKF, a w której
Sprawione szybko rybki natychmiast zostaną rzucone na patelnię, a czego się nie sprzeda, trafi po usmażeniu do octu! Takie smażone ryby w zalewie octowej to pycha i cud kulinarny nieznany mi dotąd!
Natomiast poprzedni obszerny rozdział opowiada o wieloletnich pobytach na wakacjach na wsi u zaprzyjaźnionych gospodarzy, kiedy Małgosia była jeszcze malutką dziewczynką, a mieszkańcy owej wsi co i rusz, przy wielu codziennych i świątecznych okazjach zajadają się ... smażonymi rybkami w zalewie octowej! *^v^*

piątek, 6 listopada 2009

Powracający głód

To pierwsza książka zeszłorocznego laureata literackiej nagrody Nobla jaka wpadła mi w ręce, a sięgnęłam po nią przypadkiem, kiedy zahaczyłam wzrokiem okładkę na bibliotecznej półce z nowościami. Jeśli reszta twórczości tego autora jest podobna, to po przeczytaniu "Powracającego głodu" chyba rozumiem, czym Jean-Marie Gustave Le Clezio zasłużył sobie na tę nagrodę.

Historia zaczyna się w 1931 roku, w Paryżu, kończy po zakończeniu II Wojny Światowej, a główną bohaterką jest Ethel Brun, najpierw dziesięcioletnia dziewczynka, wychowywana w bogatym domu rodziny pochodzącej z Mauritiusa, a potem dorastająca nastolatka, zaprzyjaźniona z rosjanką, która wraz z matką uciekła przed rewolucją. Wreszcie dorosła kobieta, opiekująca się rodzicami i próbująca przeżyć wojnę w najbardziej godny sposób, jaki był wtedy możliwy.
Dla mnie jest to opowieść o schyłku wartości, końcu pewnego świata, niedostosowaniu przedwojennego pokolenia do nowych realiów. Ethel ogląda te zmiany własnymi oczami i to co widzi zmienia ją samą, utwardza ale też uniewrażliwia. Bardzo polecam tę lekturę.

środa, 4 listopada 2009

7 kolorów tęczy

Wydawnictwo "Magia Słów" przesłało mi do przeczytania książkę Moniki Sawickiej "7 kolorów tęczy". Już na wstępie moją uwagę przykuła bardzo kolorowa okładka, obok której na pewno nie przeszłabym obojętnie w księgarni, ale żeby nie oceniać książki po okładce zabrałam się za czytanie.

Pierwsze 300 stron zajmują równolegle prowadzone historie dwóch kobiet, Hanki i Mariji. Hanka straciła syna i próbuje ułożyć sobie życie z nowym mężczyzną, który przeżył własną tragedię - żona i córka skoczyły z okna wieżowca. Marija na wyjeździe wakacyjnym do Turcji poznaje mężczyznę, który nie dość, że jest żonaty, to ma dzieci i jest muzułmaninem. Jednak obydwie historie mają jeszcze inne wątki, a opowiedziane są w sposób chwilami poważny, a chwilami z duża dawką humoru i realizmu (np.: rozmowy między dwiema przyjaciółkami są bardzo życiowe *^v^*). Autorka ustami swoich bohaterów zadaje pytania o sens życia, miłości, przebaczenia, o dokonywanie właściwych wyborów, podążanie właściwą ścieżką. Ta książka mimo bolesnych doświadczeń obydwu kobiet ma ciepłe, pozytywne przesłanie a czyta się ją szybko i z przyjemnością.
Jedynym zabiegiem, który wcale mi się nie podobał, było cytowanie co jakiś czas kilkustronicowych fragmentów z książek Coehlo, Deepaka Chopry, Pease'ów albo z różnych stron internetowych. Takie cytaty pojawiają się niby wtrącone pomiędzy poszczególne kwestie pogaduszek między przyjaciółkami, ale wyglądają sztucznie, bo która z nas podczas plotkowania z psiapsiółką w kawiarni czy przez telefon robi nagle piętnastominutowy wypunktowany wykład na temat instrukcji tworzenia afirmacji? Albo czy piętnastolatka na pewno do swojego pamiętnika przepisywałaby żywcem listy Jana III Sobieskiego do Marysieńki, i to nie jeden czy dwa romantyczne fragmenty, ale całe teksty?

Dodatkiem do głównej części książki jest zbiór tekstów laureatów konkursów literackich ogłoszonych przez fundację „VADE-Mecum – chodź ze mną” im. Sandry Brędowskiej. Przyznam szczerze, że opuściłam część poetycką, bo wiersze nie są mi szczególnie bliskie, natomiast z kawałków prozatorskich większość jest dość wtórna i banalna, ale chciałabym zwrócić uwagę na prawdziwy hit literacki - opowiadanie Julianny Zofii Jonek "Serwetka dla Boga". Autorka jest osobą o niesamowitej wrażliwości a jej tekst zaskakuje dojrzałością pióra, oryginalnością pomysłu, ciepłem i słodyczą emanującą z każdego zdania.
I już zastanawiam się naprędce, co spakować w ciągu minuty. Zielony kapelusz, karminowa szminka, różowe perełki na żyłce, kabaretki, granatowy cień do powiek, Kot, puszka z piernikami, koronkowa haleczka w kolorze różowej waty cukrowej, kubek w bławatki - to pewne. Ale co jeszcze? Co jeszcze trzeba zabrać z domu w razie Końca Świata?

Zamyślam się na dwa machnięcia skrzydeł motylich...
Przymykam oczy nieucałowane jeszcze kawą o smaku cynamonu, kardamonu i gałki muszkatołowej.

Meissner

Boję się latać samolotem.
Zdecydowanie wolę podróż po powierzchni ziemi albo - najbardziej - po wodzie. Nie wierzę statystykom i jestem przekonana, że samoloty spadają.

A co dopiero powiedziałabym, gdyby ktoś wsadził mnie do P-11, metalowej puszki, polskiego myśliwca używanego podczas II Wojny Światowej! W którym podczas wykonywania nawrotów i beczek pilot chwilami tracił przytomność z powodu przeciążeń. Bałabym się jak diabli! Ale polscy piloci latali na nich z iście ułańską fantazją, co pięknie, z pasją i naprawdę interesująco nawet dla dziewczyny *^v^* opisuje Janusz Meissner w swoich dwóch książkach wydanych właśnie przez Zysk i -Ska w jednym tomie "Żądło Genowefy. L jak Lucy".
Moi towarzysze zawracają. Jak zawsze Polacy - trzeba czy nie trzeba - z fasonem: skrzydło od skrzydła o metr, okrągło i gładko przeorali niebo od horyzontu do zenitu, błysnęli słońcem na sterach w półbeczce, zawiśli - rzekłbyś - na chwilę nieruchomo w przestrzeni, drwiąc z prawa ziemnskiej grawitacji i - zamiast mu ulec, zamiast zwalić się w dół po tym młyńcu o trzystumetrowym promieniu - wypłynęli razem w tym z zawrotu, znacząc podwójny siad warkoczami bledniejącego dymu spalin.
Tak zaczyna się wojenna opowieść o losach polskiego lotnika i jego towarzyszy broni w 1939 roku - zestrzeleniem Messerschmidta, a potem następuje "uziemienie" kapitana Herberta, bo nie ma już maszyn zdolnych do lotu, odwrót wojsk, ewakuacja do Rumunii i internowanie w obozie dla żołnierzy. Sprytna ucieczka do Wielkiej Brytanii zaczyna główną część opowieści, w której poznajemy życie codzienne naszych pilotów w służbie brytyjskiego lotnictwa. Latają nad tereny Niemiec i zrzucają bomby, ale również zakochują się, w czasie wolnym oddają się rozrywkom, opłakują przyjaciół, którzy nie powrócili z kolejnej akcji, tęsknią za ojczyzną, wspominają najbliższych. Lekkie pióro autora pozwala nam zagłębić się w historię każdego z bohaterów i razem z nimi przeżywać radość i cierpienie.
To bardzo wciągająca książka, chwilami nostalgiczna, na pewno fachowa w swoich opisach scen lotniczych - w końcu autor był lotnikiem po szkole pilotów, która dała mi poznać wojnę od nieznanej mi wcześniej strony.

środa, 28 października 2009

Studio Sex

Lubię, kiedy książka mnie zaskoczy. Ta zaskoczyła mnie bardzo, i to dwa razy.
Po raz pierwszy, kiedy w 3/4 objętości okazało się, że ta całkiem zgrabnie napisana ale wciąż jedna z tysięcy podobnych historia kryminalna zaczyna bardzo ładnie składać się w spójną całość, bez zbędnych wątków-zapychaczy kartek, bo każdy z wątków okazał się ważny.
Po drugie, kiedy prawie pod sam koniec okazało się, że nie wszystko jest tym, co nam się wydaje, że jest. I nie mogę napisać nic więcej, bo zepsuję Wam lekturę, a przeczytać tę książkę warto! *^v^*

"Studio Sex" Lizy Marklund to pierwszy tom z kryminalnego cyklu, którego główną bohaterką jest Annika, młoda stażystka a potem dziennikarka popołudniówki, która niestrudzenie rozwiązuje zagadki morderstw, popełnionych w Sztokholmie. Ciekawą stroną tej książki jest właśnie zabieg pokazania śledztwa prowadzonego przez dziennikarkę, a nie policjanta czy detektywa, czyli tak jakby od drugiej strony barykady.
Dodatkowo poznajemy mechanizmy działania biura prasowego, sposoby i okiliczności pozyskiwania faktów (czasami całkiem przypadkowe i zależące od bycia w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie), siłę informacji i dezinformacji mass mediów (którą nasza bohaterka poznaje na własnej skórze...).
Polecam.

poniedziałek, 19 października 2009

Tajemnica Czerwonego Domu

Kiedy pomyślę o książkach mojego dzieciństwa, to jedną z pierwszych na liście jest "Kubuś Puchatek" Aleksandra Alana Milne. Nie wiedziałam jednak, że ten autor napisał również kryminał, jakiego nie powstydziła by się Agatha Christie czy Arthur Conan-Doyle.

"Tajemnica Czerwonego Domu" ma nawet swoją parę detektywów, którzy jawnie odwołują się do sławnej pary Holmes/Watson. Antony Gillingham, młody gentelemen o przenikliwym umyśle czyni samego siebie głównym detektywem w sprawie morderstwa popełnionego w Czerwonym Domu, a przyjaciela Billa Beverleya mianuje swoim Watsonem.
Mamy tu do czynienia z klasyczną brytyjską powieścią kryminalną w najlepszym tego słowa znaczeniu, tak więc jest wiejska posiadłość pewnego gentlemena, grupa gości w odwiedzinach, rezolutny przybysz z zewnątrz który potrafi spojrzeć na całość z otwartym umysłem, oczywiście jest też trup. Bardzo przyjemna lektura na deszczowe popołudnie pod kocem z filiżanką angielskiej herbaty i bułeczkami scones z konfiturą pomarańczową.

Przyjemności czytania nie odebrał mi fakt, że zaraz na początku domyśliłam się intrygi wokół morderstwa (miałam swoją teorię, która pod koniec się potwierdziła), jednak nie znając wszystkich faktów nie mogłam wiedzieć, dlaczego tak się stało, co zresztą zostało mi na końcu ładnie wyjaśnione. *^v^*

Acha, jeśli wpadł Wam w ręce egzemplarz wydawnictwa Da Capo (nie wiem, czy były u nas inne wydania), nie czytajcie skróconego opisu treści na tylnej okładce, ten, kto napisał to streszczenie chyba wcale nie czytał książki...

piątek, 16 października 2009

Trzech panów w łódce (nie licząc psa)

O, mamuniu!... Kiedy dotarłam do piątego rozdziału, myślałam, że jednak nie uda im się wyruszyć!... Tę książkę powinni przeczytać ci, którym się wydaje, że długo pakują się przed wyjazdem na wakacje. *^v^*

"Trzech panów w łódce (nie licząc psa)" Jerome K. Jerome to ponadczasowy klasyk i wielka gratka dla miłośników literatury brytyjskiej z końca XIX wieku. Towarzyszymy w niej trzem londyńskim młodzieńcom (nie licząc psa), którzy wybrali się na wycieczkę łodzią po Tamizie i przebyli 123 mile, od Kingston do Pangbourne.

Opowieść zaczyna się pewnego wieczora, kiedy to trzech hipochondryków, George, William Samuel Harris oraz nasz czcigodny autor, opowiadają sobie o niezliczonych chorobach, jakie ich trapią i od razu trafiamy na historyjkę (których w całej książce pełno, a zdarzają się co krok w bok od głównego nurtu wydarzeń) jak to główny bohater poszedł do lekarza, i wyliczywszy mu szereg chorób, jakie mu dolegają, a o których wyczytał w encyklopedii zdrowia, dostaje od niego receptę na zdrowie:
1x befsztyk plus 1x kwarta piwa co sześć godzin
1x dziesięciomilowy spacer co rano
1x łóżko punkt jedenasta wieczór
I nie zaśmiecaj sobie głowy sprawami, których nie rozumiesz.

Zastosowałem się do wskazówek, z tym szczęśliwym - mówię za siebie - rezultatem, że memu życiu chwilowo nie zagraża niebezpieczeństwo.

Następnie po smakowitej kolacji (odrobina steku z cebulą, na deser po kawałeczku ciasta z rabarbarem) i zasiądnięciu w fotelach z kieliszkami pełnymi wina i fajkami w dłoniach nasi bohaterowie doszli do nastęþujących wniosków:
- Potrzeba nam odpoczynku - zawyrokował Harris.
- Odpoczynku i całkowitej odmiany - potwierdził George. Przeciążenie szarych komórek doprowadziło nas do ogólnego wyczerpania organizmu. Zmiana otoczenia i brak konieczności myślenia przywrócą nam równowagę psychofizyczną.

Jak postanowili, tak zrobili, i tak zrodził się pomysł na wycieczkę łodzią po Tamizie. Powieść jest świetna! Dokładnie zapoznajemy się w niej z życiem średniozamożnego londyńskiego młodzieńca pod koniec XIX wieku, dowiadujemy się o jego obyczajach towarzyskich, kulinarnych, rozrywkowych, poznajemy topografię okolic Londynu, a wszystko to suto okraszone jest dykteryjkami, dygresjami, specyficznym humorem, przykładami "z życia wziętymi". Na pewno jest to książka, której prawdziwy miłośnik dobrej literatury nie powinien pominąć na swojej liście lektur.

Książka odniosła wielki sukces i była tłumaczona na wiele jezyków, a sam autor mówił o niej:
Napisałem ksiażki, które wydawały mi się bardziej inteligentne bądź bardziej dowcipne. Publiczność upiera się jednak, by pamiętać mnie właśnie jako autora "Trzech panów w łódce (nie licząc psa)".

A co ciebie obchodzi, co myślą inni?

Czy wiecie, że liczb jest dwa razy tyle co liczb? *^v^*
Dla każdej liczby istnieje odpowiednia dwa razy większa i jedna trzy razy większa. Jest nawet taka milion razy większa.
(...) a pojęcie mnożenia bez ograniczeń i brak największej liczby nazywa się "nieskończonością".
"A co ciebie obchodzi, co myślą inni?" to druga książka opowiadająca o życiu Richarda P. Feynmana i stanowi świetnie uzupełnienie pierwszej pozycji. Poznajemy w niej przede wszystkim ojca Feynmana i możemy zrozumieć, w jaki sposób ukształtował się człowiek żądny wiedzy, inteligentny, nie bojący się zadawać pytania i drążyć daną kwestię w poszukiwaniu odpowiedzi.

- Niemożliwe! - odrzekłem, nie zastanawiając się, że poddaję w wątpliwość słowa wielkiego Kartezjusza. (Była to reakcja, której nauczyłem się od mojego ojca: pozbądź się wszelkiego szacunku dla autorytetów, zapomnij, kto to powiedział, zamiast tego popatrz, od czego wychodzi, a na czym kończy, i zapytaj siebe samego: "Czy to ma sens?").
Feynman opowiada też o wielkiej miłości swojego życia, żonie Arlene, która jako młoda dziewczyna ciężko zachorowała na gruźlicę i zmarła, zanim zdążyli nacieszyć się swoim krótkim małżeństwem. Arlene była bardzo silna psychicznie, mądra i dowcipna, i mimo swojego cierpienia zawsze starała się potrzymywać Richarda na duchu, nie pozwalając mu się poddawać żadnym konwenansom - przypominała mu zdanie, które wcześniej sam często powtarzał:
Ja uważałem, że powinno się postępować zgodnie z dewizą: "A co ciebie obchodzi, co myślą inni!"
- Powinniśmy wysłuchac opinii innych ludzi i brać je pod uwagę. Jeżeli opinie okażą się bez sensu, a my stwierdzimy, że oni nie mają racji, to nie ma sprawy!

Druga część książki opowiada o udziale Feynmana w komisji badającej powody katastrofy Challengera i po lekturze tego rozdziału miałam wrażenie, że jedynym członkiem komisji, który rzeczywiście rzetelnie wykonał swoją robotę i naprawdę chciał wyjaśnić, dlaczego prom kosmiczny się rozbił i zginęli ludzie, był właśnie Feynman...

Ostatnią składową ksiązki jest przemówienie "Wartość nauki", wygłoszone przez Richarda Feynmana podczas jesiennej sesji National Academy of Sciences w 1955 roku. Kończy się ono takim akapitem:
Naszą powinnością - jako naukowaców, świadomych wielkiego postępu, którego źródłem jest odpowiednia filozofia niewiedzy, wielkiego postępu, który jest owocem wolności myśli - jest głosić wartość tej ostatniej i uczyć, że wątpliwości nie należy się obawiać, lecz życzliwie je przyjmować i omawiać, domagając się takiej wolności jako naszego obowiązku względem przyszłych pokoleń.



poniedziałek, 12 października 2009

We mgle wrześniowej

"We mgle wrześniowej" Stanisława Zielińskiego to zbiór relacji z wydarzeń września 1939 roku widzianych oczami młodego podchorążego w formie krótkich opowiadań. W trakcie czytania pierwszego z nich miałam przed oczami dowolny film polski z lat 30-tych, tamte twarze, tamte fryzury, ubrania, tamten sposób wysławiania się i patrzenia na świat, wraz z tamtym ciepłym poczuciem humoru.
Manewry udały się: piechota przeszła dziewięćdziesiąt kilometrów, kuchnie utknęły na tyłach, ułani chodzili okrakiem, jakby im cegieł napakowano do spodni. Słowem - warunki bojowe.
Ale już za chwilę nastrój staje się bardziej minorowy. Wybucha wojna i pokazuje swoje nastraszniejsze oblicze - śmierć i kalectwo, niemożność obrony ojczyzny z najbardziej prozaicznych powodów: braku podstawowego wyposażenia wojskowego i wyszkolenia, płonne nadzieje na brytyjską odsiecz, upokorzenie niewolą, głód. To trudna lektura, bo bardzo osobista, i dokładnie widać i czuć ból, gorycz, cierpienie, złość wynikającą z niemocy. Pouczający obrazek, który powinien dać nam, następnym pokoleniom, do myślenia, żeby coś takiego nigdy się nie powtórzyło.
W głąb kraju unosimy cała gorycz klęski. Za nami zostają kupy łusek i dogasające wraki czołgów.

Mam jednak tej książce coś do zarzucenia. Nie tyle książce, co wydawnictwu Zysk i S-ka, bo zastosowało tu praktykę, której nie znoszę. Książka ma 190 stron, a mogła spokojnie mieć tylko 100, bo została wydrukowana bardzo duża czcionką, niczym dla niedowidzącego albo jak książeczka dla dzieci. Natomiast cena wynosi 32,90 zł, tyle, ile tydzień temu zapłaciłam za 500-set stronicową książkę Patricka O'Briana, wydrukowaną drobnym maczkiem, bo gdyby zwiększyć czcionkę to wyszłaby cegła nie do uniesienia.
Rozumiem, że w tej chwili jest sezon na literaturę z kręgu tematyki II Wojny Światowej, ale śmieszy mnie takie sztuczne zwiększanie powierzchni książki, żeby podwyższyć za nią cenę...

Pan raczy żartować, panie Feynman!

Wielkie umysły tego świata nie wzięły się znikąd, nie pojawiły się znienacka w dorosłej postaci, żeby zaprezentować światu genialne pomysły i rozwiązania problemów, i zgarnąć nagrodę Nobla czy szereg innych nagród. Tak jak my wszyscy, urodzili się, dorastali, byli dziećmi, nastolatkami, studiowali, bawili się i pracowali.

I o tym właśnie opowiada ksiażka "Pan raczy żartować, panie Feynman!", gdyż jest to zbiór wspomnień z dzieciństwa, młodości i dorosłego życia genialnego fizyka noblisty Richarda E. Feynmana, który jawi się nam jako postać niesamowicie barwna, ciekawa życia, logicznie myśląca i empirycznie sprawdzającą swoje pomysły. Feynman był ciekawskim dzieciakiem, który większość czasu spędzał w swoim domowym laboratorium, gdzie konstruował dzwonki alarmowe, obwody elektryczne, rozkładał najróżniejsze urządzenia na części pierwsze, żeby poznać ich działanie.
Nie majstrowałem tyle, ile bym chciał, bo mama stale wyganiała mnie na dwór, żebym się bawił.
To zdanie najlepiej oddaje jego naturę badacza.
Dorastając, pogłębiał swoją wiedzę i odkrył pierwszą wielką miłość swojego życia - matematykę. Przeprowadzał dowody różniące się od tych w podręcznikach i wymyślał własne symbole matematyczne, bardziej pasujące mu do charakteru danej funkcji.
Uważałem, że moje symbole nie są gorsze, a może nawet lepsze od normalnych.
Stąd była już prosta droga do fizyki i do nagrody Nobla. *^v^*

Feynman zawsze był pełen pomysłów, racjonalizował otaczającą go rzeczywistość z różnym skutkiem i zrozumieniem ze strony otaczających go ludzi, rozkładał wszystko na czynniki pierwsze i badał, chcąc poznać naturę rzeczy. Nie było dla niego dziedzin, których nie ogarniał, a na pewno starał się zawsze wypracować metodę obcowania z różnymi zjawiskami i dziedzinami nauki, ale nie tylko, bo m.in. nauczył się rysować i z powodzeniem wystawiał swoje obrazy. Jego wspomnienia burzą nasze stereotypowe postrzeganie naukowca jako zamkniętego w pracowni mruka i samotnika. A przede wszystkim wierzył w potęgę nauki i logicznego myślenia.

Jest coś niedobrego z ludźmi: nie uczą się przez zrozumienie, tylko jakoś inaczej, pewnie na pamięć. Ich wiedza jest taka krucha!

Von Neumann dał mi pod rozwagę następujący pomysł: że nie trzeba czuć się odpowiedzialnym za świat, w którym się żyje. Skutkiem jego porady rozwinąłem w sobie bardzo silny zmysł społecznego tumiwisizmu. Od tej pory jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem.

Zawsze byłem taki narwany,: kiedy rozmawiałem o fizyce, nigdy nie pamiętałem, kim mam do czynienia. Jeśli pomysł wydawał mi się błędny, mówiłem, że wydaje mi się błędny. Jeżeli wydawał mi się słuszny, mówiłem, że wydaje mi się słuszny. Prosta zależność.
Zawsze taki byłem. Jest to miłe i przyjemne - jeśli ktoś potrafi się na to zdobyć. Mam w życiu to szczęście, że potrafię.

wtorek, 29 września 2009

Jońska misja

Czy widziałeś, Czytelniku, film "Pan i Władca na krańcu świata" z rewelacyjną rolą Russell'a Crowe? Zachwycił Cię? To w te pędy biegnij do księgarni (może być księgarnia internetowa *^v^*) i kup "Jońską misję" Patricka O'Briana!
A najlepiej kup wszystkie tomy sagi o przygodach kapitana Jack'a Aubrey'a i jego przyjaciela lekarza okrętowego Stephen'a Maturina, co ja zamierzam uczynić! ~^^~

"Jońska misja" to świeżo u nas wydany, już dziewiąty tom (a cały cykl liczy piętnaście pozycji), co nie przeszkadzało mi przeczytać go bez znajomości poprzednich części, bo każda z nich jest zamkniętą całością. Jest to jedna z tych książek, która spowodowała u mnie entuzjastyczny okrzyk niedowierzania i żalu po przewróceniu ostatniej kartki: "Jak to?... Koniec?!... Dlaczego?!!!"

Nie będę streszczać fabuły, bo zresztą nie o nią tutaj chodzi, tylko o ducha morskich opowieści, pełnych wilków morskich i szczurów lądowych, manewrów bitewnych, pościgów za Francuzami i codziennego życia na okręcie Brytyjskiej Marynarki na początku XIX wieku. Sedno powieści O'Briana oddał profesor John Bayley w swojej retrospektywnej recencji twórczości autora:
Patrick O'Brian zdołał zaś stworzyć nowy świat, który wciąga głównie dzięki swej czarującej, niezwykłej powierzchni. Jako narrator nigdy nie narzuca się ze swoją osobą, w roli autora nie ujawnia się wręcz zupełnie, ale my dobrze wiemy, co sprawia mu największą przyjemność, co go intryguje i fascynuje. W tych powieściach widać jego radość, widać entuzjazm i umiłowanie dla opisywanego przez siebie świata, (...)

Jeśli chcecie się dowiedzieć, dlaczego Jack Aubrey założył dwie pary starych pończoch na obiad na statku admirała Mitchella, jakie ptactwo setkami zasiliło pokład okrętu "Worcester", dlaczego na brygu "Dryad" pod dowództwem kapitana Babbingtona była pewnego razu bardzo duża grupa kobiet, co to jest pudding i dlaczego pan Aubrey kazał swoim ludziom opatrzyć kule armatnie napisem "Przesyłka opłacona", sięgnijcie po "Jońską misję" Patricka O'Briana. *^v^*

czwartek, 24 września 2009

Kolorowe Czytanie - podsumowanie

Podsumowanie wyzwania czytelniczego Kolorowe Czytanie:

"W krainie purpurowych obłoków" Arkadij i Borys Strugaccy
"Pejzaż w kolorze sepii" Kazuo Ishiguro
"Czarny album" Hanif Kureishi
"Oko jadeitu" Diane Wei Liang

Mapa

Wzorem innych blogowiczów zrobiłam sobie mapkę czytelniczą i okazuje się, że mam wielkie białe połacie kompletnie nieprzeczytane!
Gęsto pokryta jest Azja (czego się spodziewałam), natomiast Afryka bledziutko, nie mówiąc już o Ameryce Południowej. Po macoszemu traktowałam też Kanadę, Meksyk, Bałkany, ale jak widzę nawet najbliżsi sąsiedzi europejscy nie doczekali się, żebym doceniła ich literaturę. Chyba wyznaczę sobie sama nowe wyzwanie czytelnicze - zapełnić przynajmniej część z tych białych plam. *^v^*


visited 22 states (9.77%)
Create your own visited map of The World

poniedziałek, 21 września 2009

Chamowo

Nie znam twórczości Mirona Białoszewskiego, natomiast po przeczytaniu "Chamowa" chciałabym sięgnąć do inne jego prozy (bo z wierszami to mi raczej nie po drodze ^^), bo to był człowiek o bardzo ciekawym postrzeganiu rzeczywistości.

Dziennik "Chamowo" to spisane wydarzenia od czerwca 1975 do maja 1976 r, kiedy to Białoszewski przeprowadził się z placu Dąbrowskiego, gdzie mieszkał razem z Le, czyli malarzem Leszkiem Solińskim, na ulicę Lizbońską. Miron właśnie wrócił z sanatorium w Konstancinie z rekonwalescencji po zawale i postanowili, że zamieszkają osobno. Akurat pojawił się przydział na mieszkanie, miał się wynieść Le, uznał jednak, że to nie on tylko Miron przeprowadzi się ze Śródmieścia do nowego bloku na Lizbońską, czyli na Chamowo. Tak nazywali tę część miasta za trasą Łazienkowską mieszkańcy pobliskiej Saskiej Kępy. "Jak ci zginie rower, szukaj go na Chamowie" – podobno mawia się tam do dzisiaj.
Ostatnia noc na placu Dąbrowskiego. 17 lat mieszkania tu. I już gotowe do przewózki czekają: wieszak, który grał w teatrze, szafa po Romanie na płyty i do siedzenia skrzynia z podwórza, stolik od Teresy pod gramofon, dwie torby książek i walizka z piżamami, koszulami i przepisanym szpitalem. Do tego dołączy nowy tapczan, dwa krzesła, szafeczka i stoliczek - też nowe, jedne z pawilonu na Przeskok, inne z "Emilii."

Pojawiło się już wiele szczegółowych recenzji tej książki, tak więc ja wspomnę tylko o kilku jej aspektach, które mnie szczególnie zostały w pamięci i do których zapewne będę wracać.
Miron Białoszewski jawi się jako osoba niesamowicie wrażliwa na otaczającą go rzeczywistość, a mam tu na myśli jego bezpośrednie otoczenie - jest bardzo dobrym i chętnym obserwatorem życia codziennego, nowej okolicy, w której zamieszkał, ludzi, których spotyka. Uderzyło mnie to, że on ciągle dokądś jechał, kogoś odwiedzał, (jego też odwiedzało mnóstwo przyjaciół, m.in. podczas cotygodniowych wieczorków poetyckich), zrywał się w środku dnia albo nocy i jechał autobusami, tramwajami, taksówkami, jeśli udało mu się jakąś złapać, do Śródmieścia, na Żoliborz, do Anina. Wychodził o różnych porach na spacery wokół swego bloku, poznawał nowe miejsca, zarówno dzikie tereny na Wisłą jak i pawilony handlowe na Saskiej Kępie. Oswajał "swoje" miejsca, sklepy, bibliotekę (czytał dużo kryminałów), nową pocztę, przychodnie lekarskie (wciąż miewał kłopoty z sercem, które w 1983 roku doprowadziły do drugiego zawału i śmierci). Był cały czas jakby rozedrgany, w bezustannym ruchu, głodny wrażeń, bodźców, widoków, zapachów.
Zerwałem się, żeby jechać. Odwiedzać. Czytać. Wozić jednych do drugich.
Już na przystanku oklapłem. Byłem na Marszałkowskiej. Do nikogo nie wstąpiłem. Odechciało mi się wszystkiego.
Do swego domu, jak też do domów przyjaciół znosił naręczami kwiaty, często zapalał świece i w takiej oprawie słuchał muzyki poważnej z płyt. Sypiał w dzień, za to w nocy pisał albo podróżował po Warszawie, chłonąc wrażenia, obrazy i dźwięki.
Na początku nie mógł się przyzwyczaić do nowego mieszkania i często wracał na plac Dąbrowskiego, żeby tam posiedzieć, popisać, przenocować.
Pierwsza noc w nowym domu.
Żadnych odruchów.
Zanim się wyrobią, dużo trudu.
Co i raz lęk przed czymś, że nie tak.

Położyłem się do łóżka.
Wszystko obce.

Jestem wdany w nagła hecę. O różnych nalotach niesympatyczności.
Boję się światła, dnia i dalszych ciągów.
Liczę na przyzwyczajenie. Chyba tylko na to. I może na mniejsze zmęczenie.

Z czasem oswoił nowe miejsce, co daje mi nadzieję na oswojenie mojego nowego miejsca, w które przeprowadziłam się cztery miesiące temu. *^v^*
Jakie tu znajome już wszystko i swojskie. Dziewięć miesięcy temu w upały wszystko ciekawe, ale niewiadome, obce, choć już podejrzewane przeze mnie o bliskie oswojenie. Życie jest życie. Ubezpieczalnia, poczta, sklepy, przystanki, czytelnia, wszystko to razem trzyma człowieka we władzy lokalności jak w podręcznej siatce, nie tamując mu przez wielkie oka reszty świata. Chamowo zimowe, gołe, ale już znane.

Do Saskiej Kępy już się przyzwyczaiłem. Mieszkanie tu nabrało cech prawdziwości.
Chociaż wciąż wracały do Mirona wspomnienia poprzedniego miejsca zamieszkania, Chamowo spowszedniało, znudziło go:
Nastawiłem Magnificat Bacha, Nieostrożnie. Poruszył we mnie piętnaście lat. Zatęskniłem za czasami na placu Dąbrowskiego.

Minął rok mieszkania tu. Przyzwyczaiłem się całkowicie. Tyle że nagle trzy dni temu stanąłem w oknie
- Co ja tu robię na Pradze? To już naprawdę nie wrócę na plac Dąbrowskiego? Do Śródmieścia?

Chcę się stąd wyprowadzić. Z tych mrówek.
Białoszewski bawi się słowem, albo może nawet nie bawi się, nie robi tego świadomie, tylko tak właśnie potrafi artykułować swoje myśli i spostrzeżenia, np.:
Bardzo goło na drzewach. Przezroczyście. Dopiero dziś, dzięki tym przezroczystościom i połyskliwościom zobaczyłem, ile Wisły widać.
Drzwi się otwierają. Pan Julian w wystraszonych okularach i zaskoczonej koszuli na spodniach.
Ogoliłem się. To mnie przygotowało do włożenia spodni. A włożyć spodnie to już to samo co wyjść. Poupychałem czytania do dwóch kieszeni i pojechałem do Anina.

Poszedłem do parku Skaryszewskiego. Ciepło, dobra pora. Coraz wieczorowiej. Chociaż ciągło się to i ciągło. To wieczorowienie.

Wieczór. Uwyraźniło się. Wynormalniało. Tam.
A jedna ze znajomych Mirona jest mi duszą pokrewną! *^v^*
Bo Kicia Kocia ma swoje owce w Kazimierzu. Baba jej pasie. Kicia Kocia potem strzyże z babą swoje owce, zwozi wełnę, sama farbuje i na drutach robi panion artystyczne kiecki.

poniedziałek, 14 września 2009

Wyjście z Egiptu

Liczyłem, że porozmawiamy o Aleksandrii, o czasie, który już minął, i światach, które odeszły wraz z nim, o kresie, gdy ten w końcu nadszedł, o monsieur Koście, o panu Montefeltro i o Aldo Kohnie, o Locie i ciotce Florze, i o tylu innych, coraz bardziej odłegłych. Wili machnął tylko lekceważąco ręką, jak gdyby chciał odgonić jakiś przykry zapach.
- Zawracania głowy. Trzeba żyć dniem dzisiejszym. (...)
A jednak Andre Aciman w swojej książce "Wyjście z Egiptu" powraca do tamtych czasów i miejsc, wspominając pierwsze kilkanaście lat swojego życia. Urodził się w 1951 roku w zamożnej rodzinie Żydów sefardyjskich, którzy wyemigrowali z Konstantynopola do Egiptu i dorastał w kosmopolitycznym środowisku wielojęzycznej Aleksandrii.
Książka zaczyna się od wspomnień o młodości ciotecznego wuja autora, Wilego, który
podobnie jak większość młodych Żydów urodzonych w Turcji u schyłku wieku odrzucał wszystko, co miało jakikolwiek związek z kulturą osmańską, i chłonął kulturę Zachodu, by w końcu - idąc śladem wielu innych swych pobratymców powołujących się na odległe rodzinne związki z portowym miastem Livorno, gdzie w szesnastym wieku osiedlili się liczni Żydzi wypędzeni z Hiszpanii - stać się "Włochem".
Wuj Wili lubił dyskretnie, acz stanowczo wspominać o starożytnym pochodzeniu swego rodu - świetne pochodzenie, znakomity i starożytny rodowód spychał na dalszy plan takie drobiazgi jak miejsce urodzenia, narodowość i religię.
A to dopiero początek wielonarodowej sagi rodzinnej, w której przewijają się niezliczone barwne postaci - zarówno członkowie rodziny jak i przyjaciele rodziny, służba, sklepikarze, nauczyciele i wielu innych. Wpadamy w kolorowy i hałaśliwy korowód narodowości, języków, religii i obyczajów.

Kluczową rolę w historii rodziny Acimana odgrywa miejsce, w którym się ona osiedliła - Aleksandria. Początkowo bajkowy świat bogatej socjety, bale, rauty, popołudniowe herbatki, wakacje w letniej posiadłości nad morzem, po rewolucji Nassera zamienia się w środowisko coraz bardziej niechętne zamożnym obcokrajowcom, zaczynają się nacjonalizacje własności prywatnych (fabryk, ziemi), szykany obywateli nie arabskiego pochodzenia, aż do przymusowego wydalenia z kraju. To obraz świata już nieistniejącego, i może przez to tak interesującego i kuszącego dla współczesnego czytelnika.

Bardzo żałuję, że Andre Aciman nie kontynuował swojej sagi rodzinnej poza czasy aleksandryjskie, bo jestem pewna, że byłyby to równie pasjonujące historie.

poniedziałek, 7 września 2009

Randka w dolinie mogotów

Ksiażki podróżnicze ostatnio coraz częściej goszczą na mojej półce bibliotecznej, a co dziwniejsze, z wielką chęcią czytam o kulturach, które nigdy nie były w kręgu moich zainteresowań. Tak, jak w zbiorze opowiadań Agnieszki Budy-Rodriguez "Randka w dolinie mogotów", których akcja dzieje się na Kubie. (Jest to druga część wspomnieć autorki, swoje pierwsze kubańskie opowieści zawarła w książce "Kuba - daleka piękna wyspa".)

Agnieszka Buda-Rodriguez jako młoda dziewczyna zamieszkała z mężem Kubańczykiem w Hawanie, gdzie studiowała nauki humanistyczne i literaturę hiszpańską. Pracowała jako tłumacz techniczny polsko-hiszpański w Ministerstwie Przemysłu Cukrowniczego, również m.in. tłumaczyła literaturę pięknią na język hiszpański i pracowała w Szkole Polskiej. Książka ta jest podzielona na dwie części - pierwsza opowiada o latach 70-tych i 80-tych XX wieku, kiedy autorka mieszkała na Kubie na stałe, a druga - to wakacje spędzane na wyspie w latach 2006-2008 (kiedy już od lat mieszkała w Toronto).

Pierwszą część książki czyta się jak wenezuelską (kubańską ~^^~) telenowelę! Latynosi to ludzie zawsze chętni do śpiewu, tańca i zabawy, targani namiętnościami, miłość duchowa i cielesna stanowi ważny element ich egzystencji, a kiedy miłość wydarza się w tak gorącej egzotycznej scenerii, uczucia stają się zwielokrotnione, kobiety piękniejsze a mężczyźni bardziej męscy. *^v^* I nie ma tu znaczenia, że kochankowie często nie są już młodzi i piękni, a porewolucyjna kubańska sceneria jest biedna i ponura.
Bo niestety poznajemy również drugą stronę medalu kubańskiej rzeczywistości lat 70-tych i 80-tych - ogromne bezrobocie, głodowe pensje, zamknięte granice, szpitale w których nie ma podstawowych lekarstw za pesos (za to za dewizy oczywiście są, ale nie dla Kubańczyków!), specjalne dni, kiedy można było na kartki kupić butelkę rumu na osobę lub roczny przydział 2,5 metra materiału na ubrania.
Rosa wybrała się na wieś i przywiozła zamówione produkty. Cygara kupiła na czarnym rynku, natomiast z kupnem materiału musiała poczekać, kiedy sprzedawano roczny przydział na jej numerek. Czas biegł, na szczęście po kilku dniach obwieszczono w radio, że nadeszły dni dla zakupów numeru z literą B, czyli tego, który posiadała Rosa. Wzięła wolne z pracy (bo w takich wypadkach kobietom przysługiwał dzień wolny na zakupy). Po długim staniu w kolejce zdobyła białą materię i niebawem mogła wszystko zanieść Anicecie.
Nie brakuje też kolorytu specyficznego dla tej egzotycznej wyspy, np.: instytucja brujo, czyli szamana, czarownika, który jest w stanie pomóc na wszelkie problemy życiowe, a głównie zajmuje się zaklęciami miłosnymi
Na Kubie, jeśłi ktoś ma problemy miłośne, finansowe, zdrowotne czy rodzinne, biegnie w te pędy do czarownika, brujo, zwanego też szamanem lub wróżem. Brujos pełnią rolę psychologów, doradców życiowych, znachorów. Z kart do tarota, muszelek, fusów od kawy, ze zdjęć, z dłoni, z kryształowej kuli czy dymu lub popiołu z cygar czytają przeszłość, przyszłość, omawiają stan zdrowia. Są niezastąpieni i cieszą się dużym szacunkiem.
albo posadas, czyli obskurne hoteliki "na godziny", wypełnione spragnionymi kochankami.
Po objęciu rządów Castro wydał walkę prostytucji, likwidując domy publiczne i wszelkie podejrzane miejsca schadzek. Posadas jednak nie zlikwidował. (...) Posady jak istniały, tak istnieją nadal i chociaż są w opłakanym stanie, działają non stop całą dobę i w każdym zakątku kraju.
(...) posady kubańskie to tzw. pogotowie seksualne dla mas. Są potrzebne, wręcz konieczne, przy ogromnym braku mieszkań, na jaki cierpią wyspiarze.

Druga część książki jest o wiele poważniejsza i smutniejsza, pokazuje bowiem to, co pozostało ze wspaniałej kultury materialnej i architektury Hawany po wybuchu rewolucji i 50-ciu latach rządów Castro.
Jestem głodna Hawany, chciałabym dotrzeć do wszystkich miejsc, które znałam, które były mi drogie, do których tęskniłam i śniłam o nich w ciągu długich lat nieobecności na wyspie.
Autorka wraca na Kubę na trzy miesiące jako turystka w i tym czasie zwiedza ukochaną stolicę wszerz i wzdłuż, przypominając sobie przyjaciół i miejsca z czasów jej młodości. Mimo lekkiej odwilży i rozluźnienia politycznego Kuba nadal jest krajem zaniedbanym, biednym, skorumpowanym, bez perspektyw dla młodych ludzi. Komunikacja miejska kursuje od przypadku do przypadku, pensje specjalistów są wciąż głodowe (psycholog 12 dolarów/miesiąc, inżynier 15 dolarów/miesiąc), a policja jest wciąż ogarnięta obsesją obywateli uciekających na tratwach do Ameryki (a obywatele ogarnięci obsesją wygrania loterii wizowej w USA).
Mamy też jednak obraz zmieniającej się Kuby - odbudowane lub w trakcie odrestaurowywania zabytkowe budynki Hawany, szczególnie tzw. Stara Hawana, wpisana na listę dziedzictwa ludzkości UNESCO w 1982 roku. Castro dostrzegł także konieczność otwarcia Kuby na świat zewnętrzny i podratowanie gospodarki dewizami płynącymi z turystyki, więc powstają obiekty wypoczynkowe i hotelowe.
Ciekawostką jest obraz wieloletniej kontrowersyjnej gorącej przyjaźni Fidela Castro ze światowej sławy pisarzem Gabrielem Garcia Marquez'em.

Na koniec oddam głos autorce:
Mnie osobiście boli, że kiedy mówię o tym, iż kocham Kubę, jest to często opacznie rozumiane, że sprzyjam ustrojowi. Nic bardziej błędnego. System nie ma tu nic do rzeczy. Ta wyspa jest piękna, bo taką stworzyła ją natura. Ludzie pogodni i życzliwi upodobnili się do otaczającej przygody, pomogli mi przetrwać najgorsze i cieszyć się małymi drobiazgami, być szczęśliwą pomimo ograniczeń, zakazów i nakazów sprzecznych z normalnie pojętymi zasadami życia.

niedziela, 30 sierpnia 2009

Intymność

"To jest najsmutniejszy wieczór w moim życiu. Odchodzę i już tu nie wrócę."
- mówi bohater książki "Intymność" Hanifa Kureishi, który zamierza następnego ranka odejść od swojej partnerki i dwóch małych synków. Z domu, w którym czuje się dobrze, jest ustabilizowany uczuciowo i finansowo. Ale czy na pewno?

Czy po takim początku można spokojnie odłożyć książkę i nie chcieć dowiedzieć się, jakie są powody jego odejścia oraz - czy naprawdę podejmie tę ostateczną decyzję i wyprowadzi się z domu? Ja nie odłożyłam. Głównym powodem mojego przerzucania kolejnych kartek był fakt, że bohater w jednej chwili jest absolutnie zdecydowany, że rano odchodzi, a po chwili ma wątpliwości, albo wręcz sam sobie ułatwia podjęcie decyzji o pozostaniu, mówiąc "jeśli za chwilę wydarzy się to i to, zostanę".

Czy się wyprowadził? Tego nie zdradzę, natomiast w miarę trwania tej ostatniej nocy w rodzinnym domu poznajemy głównego bohatera od podszewki, przeżywamy wraz z nim cały jego związek z Susan, matką ich dwójki synów, poznajemy jego życie towarzyskie i seksualne. Przemyślenia Jay'a chwilami brzmią jak frazesy, ale myślę, że wiele z nich dałoby się z łatwością postawić do życia każdego z nas, przeciętnych Kowalskich, Smith'ów czy Kapoor'ów.

środa, 26 sierpnia 2009

Rio Anakonda

Moimi ulubionymi kierunkami podróży zawsze była Japonia albo Skandynawia. Nie marzyły mi się wyprawy do amazońskiej dżungli czy australijskiego buszu, nie pociągała mnie perspektywa odkrywania nieodkrytych plemion, przedzierania się z maczetą przez las tropikalny, jedzenia pieczonych nad ogniskiem mrówek. Nawet nie garnęłam się do czytania o przygodach tych, co na owe wyprawy się porywali.

I nadal pozostaję przy swoich dawno obranych kierunkach podróży. Ale zauważyłam, że zaczęłam z ogromną przyjemnością czytać o przygodach innych, którzy się w te nieprzystępne i nieodkryte rejony zapuszczają. A kiedy owi podróżnicy potrafią swe przygody opisać w tak barwny i pociągający sposób jak Wojciech Cejrowski, to czytanie dziennika z podróży jest dla mnie prawdziwą ucztą literacką.

W przeciwieństwie do poprzedniej książki Cejrowskiego która wpadła mi ręce, "Gringo wśród dzikich plemion", która była zlepkiem opowieści z najróżniejszych podróży i regionów świata, "Rio Anakonda" skupia się na jednej wyprawie na poszukiwanie Wewnętrznych Plemion Indian Carapana, zamieszkujących ziemie gdzieś na terytorium Kolumbii. Jest to ciekawa i bogata historia, szczodrze okraszona pięknymi zdjęciami i licznymi kilkustronicowymi dopiskami wyjaśniającymi pewne terminy i zjawiska, które dla człowieka zachodu są nieznane lub niezrozumiałe. Dużą wartością tej lektury jest język jakim posługuje się pan Wojciech Cejrowski - lekkim piórem prowadzi czytelnika poprzez meandry opowieści, chwilami rozbawia do łez, chwilami wprowadza nastrój zadumy, zawsze zaciekawia i zmusza do przewrócenia kolejnej strony.

Całość stanowi spójną i barwną opowieść, i mimo ponad 400-stu stron książka pozostawia niedosyt, kończy się za szybko i czytelnik czuje, że wiele jeszcze zostało nieopowiedziane, że autor dużo zachował dla siebie. Z drugiej strony rozumiem, że nie da się opowiedzieć wszystkiego a pewne fakty autor celowo zataił dla dobra plemion, którym gwałtowne spotkanie z zachodnią cywilizacją na pewno nie wyjdzie na zdrowie. "Rio Anakonda" porwała mnie i poniosła ze swoim nurtem, teraz będę wypatrywać następnych książek podróżniczych Wojciecha Cejrowskiego, bo kompletnie zaczarował mnie swoimi opowieściami.

środa, 19 sierpnia 2009

Czytam, czytam...

Dawno nic tu nie pisałam z powodów zawirowań życiowo-rodzinnych, co nie znaczy, że przestałam czytać. Od zeszłego miesiąca udało mi się zaliczyć poniższe lektury, pewnego dnia uzupełnię ich recenzje:

Susan Hill "Ludzie czystego serca"
Jane Sigaloff "Imię i nazwisko zastrzeżone"
David Storey "Marnotrawne dziecko"
Hanif Kureishi "Czarny album"
Hari Kunzru "Transmisja"
Jerome K. Jerome "Trzech panów w łódce, nie licząc psa"

poniedziałek, 6 lipca 2009

Oko Jadeitu

Co to znaczy w wieku 30 lat niespełniać oczekiwań własnej matki zapewne wie wiele z nas. Ale jeśli dodamy do tego młodszą idealną w każdym calu siostrę, która zrobiła karierę i bogato wyszła za mąż, a całą sytuację osadzimy w Chinach końca lat 90-tych XX wieku, to historia robi się bardziej skomplikowana. W Chinach, w których jesteś tym kogo znasz, korupcja sięga zenitu, małżeństwa są wciąż aranżowane przez swatki a młody człowiek po studiach dostaje nakaz pracy w konkretnym przedsiębiorstwie i przysługuje mu wtedy meldunek w Pekinie (który łatwo stracić wyjeżdżając za pracą do strefy Shenzen albo do Hong Kongu).
Mei znów wróciła myślą do czasów, kiedy kończyli szkołę i kiedy po raz pierwszy trafili na tę łąkę. Byli młodzi i czyści, serca mieli pełne ideałów. Mieli swoje marzenia i gotowi byli przyjąć świat. Śpiewali wtedy pierwszy rockowy przebój po chińsku - Nie mam nic Cujiana.
Wtedy naprawdę nic nie miała, ani samochodu, ani firmy, ani nawet własnego mieszkania. Ale była szczęśliwa. Była zakochana.
Tak było kiedyś, a teraz Mei rzuciła pracę w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego i otworzyła agencję detektywistyczną pod szyldem firmy doradczej (bo bycie prywatnym detektywem jest w Chinach prawnie zabronione). Jako młoda dziewczyna chciała być pisarką jak jej ojciec (który będąc intelektualistą zginął w obozie pracy), ale spotkała się z ostrym sprzeciwem matki:
Absolutnie wykluczone! (...) Jak możesz w ogóle myśleć o czymś takim? Pisanie w Chinach to najniebezpieczniejsze zajęcie. Kiedy tylko zaczyna się coś dziać w polityce, pierwsi idą do więzienia pisarze.
Mei dostaje zlecenie od przyszywanego wujka Chena na wytropienie pewnego dzieła sztuki, które prawdopodobnie pojawiło się na rynku antyków, a idąc tropem śladów, jakie wpadają jej w ręce po pierwsze pokazuje, że wbrew opinii matki i siostry jest zaradna i doskonale umie wyrobić sobie guanxi - siatkę kontaktów, które pomagają jej rozwiązać zagadkę, a po drugie - znajduje coś, czego nie spodziewała się i chyba nawet nie chciała odnaleźć, bolesną prawdę o przeszłości swojej rodziny za czasów rewolucji kulturalnej.
Dlaczego pani tak na mnie patrzy? Nie, nie może mnie pani oceniać. Nie ma pani prawa. Zrobiłem co należało, tak samo, jak niegdyś pani matka. W czasach rewolucji kulturalnej nie było miejsca na moralność. Trzeba było przetrwać za wszelką cenę. Wy, młodzi tego dziś nie rozumiecie. Zawsze zachowujecie się tak, jakbyśmy byli potworami.
Mówi jeden z bohaterów książki.
- Czy kiedykolwiek zdarzyło Ci się protestować?
- Przeciwko czemu?
- Przeciwko temu, co działo się w czasach rewolucji kulturalnej, temu, co wtedy zrobiłaś i jakich dokonywałaś wyborów?
- Oczywiście, że to kwestionowaliśmy. Cały naród to kwestionował, przez dziesięć długich lat po zakończeniu rewolucji. Ale jaki sens ma grzebanie w przeszłości? Nikt niczego nie może zmienić. Byliśmy jak stado owiec przepędzane to tu, to tam. Nie mieliśmy zbyt wielkiego wyboru.
Odpowiada na pytania Mei jej ciotka.
Ta książka zostawiła mnie z pytaniami, czy możemy, czy wolno nam oceniać to, co wtedy działo się z ludźmi, co robili, czy na ich miejscu na pewno zachowalibyśmy się inaczej, czy udałoby się nam zachować człowieczeństwo w tamtych czasach i okolicznościach, w tamtym kraju, w obliczu wyborów niemożliwych do dokonania?

niedziela, 5 lipca 2009

Gringo wśród dzikich plemion

Wojciecha Cejrowskiego kojarzę z lat 90-tych z programu telewizyjnego "WC Kwadrans". W jego przypadku potwierdza się pewna reguła, którą przyjęłam kiedyś dla potrzeb mojego obcowania z postaciami kreowanymi przez aktorów w filmach - nigdy nie poznaję biografii samych odtwórców, bo może się okazać, że bliski memu sercu i poglądom bohater danego filmu diametralnie różni się od charakteru i osobowości aktora, który go gra (co zrozumiałe przecież...), i ten rozdźwięk burzy moją wizję bohatera i psuje mi odbiór tej postaci. Tak jest również w przypadku Cejrowskiego - jego poglądy polityczno-obyczajowe znajdują się na przeciwnym biegunie do moich, dlatego kijem przez szmatę nie tykałam niczego, co nosiło jego nazwisko. Nie znałam jego programów podróżniczych, (ba, nawet nie wiedziałam, że jest podróżnikiem!), bo od lat nie oglądam telewizji, a jedyne spotkania z panem Cejrowskim to były jego sobotnie audycje muzyczne w Trójce, kiedy proponował swoje fascynacje muzyką latynoamerykańską.

Jednak wpadła w moje ręce pierwsza podróżnicza książka Wojciecha Cejrowskiego "Gringo wśród dzikich plemion", pożyczona przez kolegę i gorąco polecana. Jak już do niej zasiadłam w sobotnie popołudnie, to skończyłam późnym wieczorem. *^v^*

Autor ma lekkie pióro, pisze ciekawie a i sam temat, mimo, że nie jestem entuzjastką takich egzotycznych i niebezpiecznych podróży i wolę je odbywać na kanapie palcem po mapie, jest bardzo wciągający. Fascynujące jest, że są ludzie, którzy decydują się na takie wyprawy w nieznane i niebezpieczne, a potem my - czytelnicy czy widzowie programów podróżniczych, możemy posmakować chociaż ułamka tego, co oni przeżyli. Na pewno też możemy się czegoś nauczyć, wyciągnąć jakieś wnioski z kontaktów z innymi ludami i kulturami. Na przykład takie:
- Dla ciebie, gringo, ten mój hamak jest pełen nudy. Dla mnie to raj na ziemi.
- A o czym myślisz, kiedy tak wisisz w hamaku i patrzysz na ten piękny zachód słońca przed nami?
- Nie myślę. Tylko patrzę.
Przerwał. Zastanowił się chwilę, a potem dodał:
- I to jest właśnie to, czego ty, gringo, nie potrafisz robić... Ani nawet zrozumieć.
Miał rację - nie potrafiłem.

Łańcuszek czytelniczy

Zostałam zaproszona do zabawy czytelniczej przez Aspartate, oto moje odpowiedzi:


1. Czy zdarza Ci się zamknąć książkę po 30-50 stronach, czy zawsze czytasz do końca?

Oczywiście, że tak! Nieczęsto, ale czasami trafiam na takie książki, które mnie kompletnie niezainteresowały, albo zmęczyły, albo zniesmaczyły, wtedy bez skrupułów odkładam je niedokończywszy, życie jest za krótkie, żeby się umartwiać i zmuszać się do czytania książek, które nam kompletnie nie odpowiadają! Jeszcze tyle ciekawych lektur musi się w nim zmieścić. *^v^*

2. Częściej kupujesz, czy wypożyczasz książki z biblioteki?

Ostatnio częściej wypożyczam, bo zdałam sobie sprawę, że naprawdę nie muszę mieć na własność wszystkich książek na świecie, niektóre warto przeczytać tylko raz albo przeczytać po to, żeby się przekonać, że na pewno nigdy do nich nie będę chciała powrócić, a gdybym chciała do nich wrócić, to mogę je wypożyczyć. ~^^~

3. Czy zdarza Ci się zarwać noc dla dobrej książki, kosztem wyspania się?

O, tak! Tak zawsze jest z książkami kilku moich ukochanych autorów, ale - marzenie czytelnika! ^^ - coraz częściej trafiam na pozycje nieznanych mi dotąd pisarzy, którzy piszą tak ciekawie, że powodują moje chroniczne niewyspanie.


Nikogo nie wyznaczam do łańcuszka, bo większość już brała w nim udział, jeśli ktoś ma ochotę, to zapraszam do odpowiedzi na powyższe pytania.

sobota, 4 lipca 2009

Pejzaż w kolorze sepii

O tej ksiażce napisano już wiele recenzji i interpretowano ją na wiele sposobów, sam autor, Kazuo Ishiguro, tłumaczył co chciał przekazać pisząc "Pejzaż w kolorze sepii".

Dla mnie jest to przede wszystkim zbiór portretów ludzi, którzy przeżyli w Nagasaki II Wojnę Światową i starają się ułożyć sobie życie na nowo.
Najgorsze było już wtedy za nami. Jak zwykle roiło się od amerykańskich żołnierzy - gdyż trwały walki w Korei - lecz w Nagasaki, w porównaniu z tym, co działo się wcześniej, dni pełne były spokoju i ulgi. Świat przeczuwał nadchodzące zmiany.
Etsuko, młoda ciężarna mężatka, która cały czas musi innym i sobie powtarzać, że jest bardzo szczęśliwa, mimo, że jest samotna, nie ma przyjaciółek a jej mąż jest oschłym pracoholikiem. Jiro, mąż Etsuko, który ciężką pracą stara się budować nową Japonię, z jaką musi się zmierzyć po jej wielkiej klęsce. Ogata-san, ojciec Jiro, który wciąż pamięta czasy, kiedy w szkołach nauczano dzieci, że naród Japoński został stworzony przez Bogów i jest narodem wybranym, co kłóci się z koniecznością poddania się Stanom Zjednoczonym i ślepo przyjmowanym przez młode pokolenie Japończyków amerykańskim stylem życia i poglądami politycznymi. Sachiko, wdowa z małą córeczką, która wpadła w pułapkę mających się nigdy nie spełnić obietnic jej kochanka amerykańskiego żołnierza oraz jej córka Mariko - dziecko naznaczone piętnem okropności wojny. Fujiwara-san, właścicielka jadłodajni, przed wojną żona bogatego biznesmena, owdowiała i została zmuszona do znalezienia źródła utrzymania, postrzegana przez starsze pokolenie jako zdegradowana i poniżona.

"Pejzaż..." to bardzo ciekawy przegląd Japońskiego społeczeństwa na progu zmian, drastycznych przemian społecznych w obliczu których nie każdy potrafi się odnaleźć, a każdy płaci swoją często wysoką cenę.

środa, 1 lipca 2009

W krainie purpurowych obłoków

Zaczynam moje Kolorowe Czytanie mocnym klasycznym akcentem, mianowicie debiutem braci Strugackich z 1959 roku "W krainie purpurowych obłoków".

Nie jest to zresztą moje pierwsze spotkanie z tą lekturą, bo prawie wszystkie książki Strugackich mam na półce pod ręką i od lat powtarzam sobie przyjemność obcowania z ich pisarstwem zawsze, kiedykolwiek mam ochotę na porządne rasowe science-fiction w mistrzowskim wydaniu.
Powieść ta opowiada o przygotowaniach i samej wyprawie na Wenus, nieprzyjazną człowiekowi ale tajemniczą i pełną bogactw naturalnych planetę, która może się stać zapleczem dla rozwoju ludzkości, jeśli zostanie zbadana i w pewnym stopniu okiełznana. W trakcie wyprawy okazuje się, że sukces przedsięwzięcia zależy po równo od nowoczesnego sprzętu do eksploracji kosmosu, jak i, a może przede wszystkim, od wiedzy i fachowego przygotowania czynnika ludzkiego. Nie zdradzę, czy wyprawa zakończyła się sukcesem, ale książka od pierwszych stron intryguje i trzyma w napięciu, a dodatkowo autorzy potrafili stworzyć atmosferę autentyczności, skupiając się zarówno na opisie wydarzeń, jak i na przeżyciach bohaterów, z których każdy ma swoje bardzo ludzkie powody zaangażowania się w wyprawę na Wenus.

Zarzuca się Strugackim, że ich książki są propagandowymi peanami na cześć ustroju komunistycznego. To prawda, ale wynika to z tego, że autorzy wierzyli w słuszność tego ustroju, w jego teoretyczne założenia, i takie światy tworzyli w swoich książkach. Bohaterowie należą do partii, zwracają się do siebie per "towarzyszu", a cała wyprawa na Wenus ma na celu zdobycie dostępu do surowców naturalnych dla dobra całej ludzkości, nie wyłącznie narodu rosyjskiego. Zresztą Rosjanie nie są tu pokazani jako pionierzy lotów kosmicznych, wiele innych państw prowadzi badania kosmosu i zachodzi między nimi rozbudowana współpraca. Moim zdaniem taka propaganda nie jest bardzo różna od współczesnej propagandy amerykańskiej, która w co drugim filmie SF pokazuje, jak to dzielni Amerykanie (czasami z towarzyszeniem jednego Azjaty i jednego Kowalskiego) ratują całą Ziemię i jedyny słuszny ustrój demokratyczny przed inwazją z kosmosu... ~^^~ Obydwie Utopie są na równi utopijne, a mnie ta propaganda bynajmniej nie przeszkadza w odbiorze twórczości Strugackich, którą postrzegam jako dawkę porządnej warsztatowo literatury, która przemawia do moich zainteresowań literackich.

poniedziałek, 29 czerwca 2009

Kolorowe Czytanie

Zaczyna się nowe wyzwanie czytelnicze - Kolorowe Czytanie, po szczegóły zapraszam tutaj.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Radio Yokohama

Marcin Bruczkowski napisał do tej pory cztery książki i odgraża się, że napisze jeszcze sześć. Szczerze mówiąc, nie mogę się ich doczekać! *^v^*
"Radio Yokohama" to najnowsza i jak do tej pory moja ulubiona nieautobiograficzna powieść tego autora (jednak "Bezsenność w Tokio" wciaż jest u mnie na pierwszym miejscu).
Chciałem napisać książkę o tym, jak i dlaczego ludzie się nie słuchają. I nie rozumieją.
A przy okazji pokazać, że te same zjawiska i sytuacje obserwowane przez dwie osoby - mężczyznę i kobietę, narratorów książki - postrzegane i zapamiętywane są zupełnie inaczej.

W tym celu Bruczkowski nawiązał współpracę z Moniką Borek, która stworzyła postać Amandy, i w trakcie lektury chwilami poznajemy te same wydarzenia oglądane z dwóch perspektyw - damskiej i męskiej, a czasami ich punkty widzenia się dopełniają dla lepszego zrozumienia sytuacji. Na początku trochę irytowały mnie partie Amandy, bo teksty pisane przez innego autora różnią się od pierwotnego tekstu i wprowadzają dysonans w czytaniu, ale potem zrozumiałam, że przecież o to właśnie chodziło - o pokazanie tych samych wydarzeń oczami dwojga różnych osób, więc te różnice są jak najbardziej uzasadnione i właściwe.

Akcja toczy się w tajemniczym, rozbudowanym na wszelakie sposoby, pełnym zakamarków gmachu Radia Yokohama - rozgłośni radiowej i studia nagraniowego, zaludnionego grupą składającą się z oryginalnych, pełnych charakteru postaci ludzkich i zwierzęcych (i jednego ducha! *^v^*). To nie jest książka, która dąży do jakiegoś spektakularnego końca, dla którego niecierpliwie przewraca się każdą kolejną kartkę, ale i tak nie mogłam jej odłożyć na później i kończyłam ją wczoraj ok. 2 w nocy, bo skoro cały dzień ją podczytywałam w każdej wolnej chwili, to już nie warto było odkładać końcówki na następny dzień. ~^^~ Jak zwykle u Bruczkowskiego, świat przesiąknięty jest Japonią - zachowaniami bohaterów, obyczajami, przesądami, kuchnią, a wszystko to widziane z perspektywy bohaterów gaijinów - Polaka Marcina Bosia i Kanadyjczyka Andrew Allena.
Gorąco polecam i już żałuję, że ta powieść jest już za mną, a nie, że wciąż czeka na mnie na stosie "do przeczytania". *^v^*

Sen zielonych powiek

Edyta Szałek zdobyła I nagrodę w organizowanym przez magazyn "Zwierciadło" konkursie na Dziennik Literacki, a potem w latach 2005-2006 pisała dla tego magazynu felietony pod tytułem "Miasteczko Blisko Morza". Bardzo mi się te felietony podobały i z ciekawością sięgnęłam po debiut literacki pani Szałek "Sen Zielonych Powiek".
Po jej przeczytaniu mam mieszane uczucia.

Z początku nawet odłożyłam książkę po około 100 stronach z zamiarem niekończenia jej, bo po prostu w ogóle nie mogłam wczuć się w bohaterów i akcję, za dużo było przemyśleń, odczuć, sugestii, snów na jawie. Jednak dałam jej drugą szansę i doczytałam do końca. To dziwna powieść. Nie podzielam zachwytów czytelników z licznych entuzjastycznych recenzji, jakie znalazłam na portalach książkowych. W skrócie - opowiada o stracie, ucieczce, sile ale i wielkiej słabości, odrzuceniu, lecz też o przyjaźni, o ludzkich odruchach, czyli o życiu.

Nadal nie rozumiem końcówki. Nie chcę jej tu zdradzać, bo mogę zepsuć komuś lekturę tej powieści, ale może ktoś, kto czytał "Sen..." wytłumaczy mi, o co chodziło?... Co było snem a co jawą, i może to właśnie o to chodzi, żeby czytelnik nawet po skończeniu książki pozostał zakręcony i z wyrazem niezrozumienia na twarzy?...

piątek, 19 czerwca 2009

Dobranocka

Jest takie staroświeckie słowo "zmanierowany". Nie wiem, czy ktoś go jeszcze używa, ale ja użyję, bo prawie każdy z bohaterów "Dobranocki" Agnieszki Niezgody jest właśnie zmanierowany i pretensjonalny.

Rozumiem i pochwalam kupowanie markowych rzeczy, bo te przeważnie są bardzo dobrej jakości i długo nam posłużą, natomiast bawi mnie do rozpuku kupowanie markowych ciuchów i epatowanie otoczenia metką z nazwą projektanta, a głównie tym zajmują się Maja, Tola i Gosia. Również ostrym imprezowaniem do utraty przytomności, przy pomocy alkoholu i narkotyków oraz polowaniem na faceta - najbardziej ognistego ogiera przy forsie.

Przyjaciółki, mimo, że mają około 30-stki i dużo większe możliwości finansowe, zatrzymały się na poziomie głupich nastolatek (podkreślam słowo głupich, bo o takie nastolatki mi chodzi, nie o te normalne). Na przykład Gosia nie ma żadnych skrupułów, żeby na wakacjach oddawać się uciechom cielesnym ze świeżo poznanymi panami z pokoju obok, wliczając w to orgię w pijackim widzie, natomiast jest święcie oburzona, kiedy przyłapuje swojego narzeczonego na romansie (filozofia Kalego). Nie wspominając już o nagłym ataku strachu i wyrzutów sumienia u Majki, kiedy odważa się zrobić sobie badania na HIV, bo nagle dociera do niej, że jest w grupie dużego ryzyka z powodu swojego stylu życia.

Ale przyjrzyjmy się otoczeniu naszych bohaterek, ono nie odbiega daleko od ich poziomu. Na przykład mężczyźni, którzy pojawiają się w życiu Majki, to same dziwadła: wakacyjny żigolak, narcystyczny sado-masochista, jednostka uzależniona od portalu randkowego, nudny mamisynek, ideał mężczyzny niestety w szczęśliwym związku okraszonym potomstwem, który bez skrupułów i w kompletnej tajemnicy zdradza żonę. A może to jest obecnie norma społeczna?
Acha, jest jeszcze dwóch mężczyzn: Rumcajs, świeżo eks mąż Majki i Gucio, jej przyjaciel, któremu wydawało się, że jest między nimi coś więcej. Jednak ci dwaj szybko schodzą ze sceny, są chyba zbyt normalni jak na fabułę tej książki.

A co powiecie na sytuację rodziców Majki - kiedy matka dowiaduje się, że ma raka piersi, postanawia za wszelką cenę utrzymać chorobę w tajemnicy przed mężem, który właśnie wyjeżdża na serię odczytów do RPA na kilka miesięcy, żeby nie psuć mu wyjazdu i ochronić go przed trudną rzeczywistością poważnej choroby i koniecznością fizycznej opieki i wsparcia psychicznego swojej żony...

Czytałam tę książkę niczym bajkę o żelaznym wilku - nie znam takich kobiet i mężczyzn, nie obracam się w takim towarzystwie, ich priorytety są mi dalekie*, i zastanawiam się, czy tacy ludzie naprawdę istnieją? Pewnie tak, bo inaczej nie pojawialiby się na kartach książek. Od razu też przychodzi mi do głowy pytanie, jakby to było prowadzić takie życie - martwić się tylko tym, czy mam aktualnie modną markową torebkę lub czy uda mi się załatwić porcję kokainy na wieczorną imprezę, bo bez tego nie ma zabawy. Może moje życie w oparach alkoholu i drogich perfum byłoby przyjemniejsze? (Prostsze? Płytsze? ~^^~)

Na okładce jest napisane, że to "seks w wielkim mieście w klimatach lajfstajlowej warszawki". Nie jestem jednak przekonana, czy autorka osiągnęła zamierzony cel dorównania amerykańskiemu pierwowzorowi. Serial z Carrie Bradshaw oglądałam niczym kolorową bajkę, nierzeczywistą, bo kulturowo odległą, a po przeczytaniu "Dobranocki" pozostał mi niesmak, tym bardziej, że ta opowieść do niczego nie prowadzi - nie ma tu ani happy endu, ani sad endu, rozstajemy się z główną bohaterką w pewnym wybranym przez autorkę momencie jej życia, ale równie dobrze moglibyśmy ten moment wylosować na chybił trafił. Szczerze mówiąc nie rozumiem sensu napisania tej książki.

_____________________________________
*oprócz stanowiska Majki, która twierdzi, że nie warto jeść byle jakiego jedzenia, zdrowiej i smaczniej jeść droższą żywność pierwszorzędnej jakości w mniejszych ilościach lub rzadziej. *^v^*

wtorek, 16 czerwca 2009

Zagubieni w Tokio

To już trzecia po "Bezsenności w Tokio" i "Singapur czwarta rano" powieść Marcina Bruczkowskiego. Pierwszą połknęłam błyskawicznie, niedosypiając i niedojadając, bo autobiograficzne wspomnienia autora ze swego pobytu w Japonii były fascynujące i spisane lekkim piórem. Akcja drugiej rozgrywała się w Singapurze, a bohaterem nie był już sam autor, i to niestety zaważyło u mnie na mniejszej "poczytalności" powieści.

"Zagubieni w Tokio" to ponownie historia Polaka w Tokio, Michała Jachimczyka, który szuka swego japońskiego przyjaciela zaginionego w niewyjaśnionych okolicznościach. Bruczkowski pojawia się kilkakrotnie, żeby wspomóc rodaka w poszukiwaniach lub udzielić mu ogólnożyciowego wsparcia jak to gaijin gaijinowi na obczyźnie. Ponownie spotykamy też rubasznego Irlandczyka Sean'a, który ustatkował się w Japonii i założył rodzinę, jednak nic nie stracił ze swego uroku z pierwszej książki Bruczkowskiego.

Intryga została bardzo zgrabnie zakręcona a cała historia jest podobno oparta na wydarzeniach autentycznych, co dodatkowo daje czytelnikowi do myślenia, biorąc pod uwagę, że w książce pojawiają się: masoni, yakuza, tajne inżynierskie projekty badawcze, szalona zakochana kobieta, przepis na prawdziwy katsudon i mnóstwo ciekawostek o Japonii i Japończykach, tak cennych dla każdego japanofila (jak ja *^^*).

Ponieważ Bruczkowski nie może wciąż tylko pisać swoich wspomnień z pobytu w Japonii, pozostaje nam czytać jego powieści z innymi bohaterami, ale w tych samych realiach.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Dzielnica czerwonych jabłek

Co ja tak ostatnio ciągle o miłości czytam?
Bo "Dzielnica czerwonych jabłek" Julii Hoffmann to powieść o miłości w różnych jej odmianach - główna bohaterka 43-letnia Joanna szuka miłości u posiadaczy pięknego męskiego nosa, miłość swego życia (matkę Joanny i Beaty) stracił właśnie ojciec Joanny, nastoletnia siostrzenica Joanny, Natalia desperacko szuka miłości i uwagi u swoich zapracowanych rodziców.

Podobno osobniki przekraczające czterdziesty rok życia nie są już przeznaczone do reprodukcji i dlatego naturze nie zależy na utrzymaniu ich w dobrej formie. Po czterdziestce ludzkie ciało zaczyna się chylić ku upadkowi, coraz częściej się psuje i rozłazi na boki, i jest to zgodne z planem biologicznym.
Tej jesieni czułam wyraźnie, że zmierzam donikąd. Widziałam wokół siebie wiele szczęśliwych par i dobrych rodzin, i coraz bardziej stawałam się na ich tle dziwaczna i niestosowna, jak źle skrojony but odrzucony na stertę braków. Kiedyś miałam nadzieję, że można przyzwyczaić się do samotności, ale teraz już wiedziałam, że nie można. Jest jak rak, który pożera cię po kawałku i bez znieczulenia. I nie pomoże makijaż. Nawet najlepszy tusz nie ożywi oczu.

Tak jest jeszcze na stronie 85. Ale już na setnej bohaterka (ponownie) spotyka pana, który wypełnia jej samotne życie i powiem to od razu, zdradzając ciąg dalszy - jest to znajomość ze wszech miar trafna i szczęśliwa. Mimo obaw Joanny i obrazów, które podsuwa jej podejrzliwa wyobraźnia (zresztą każdemu by podsuwała po 43 latach poszukiwań tej właściwej drugiej połówki!).

U Julii Hoffmann życie czterdziestoparolatki jest słodko gorzkie, ale nie tak, jak np.: u Kalicińskiej, gdzie niby jest niefajnie, ale natychmiast znajdują się cudowne ozdrowienia, finansowe rozwiązania i pomocne dłonie. Życie Joanny jest jakby prawdziwsze a jej problemy są bardziej namacalne. Uprzedzam, że są to moje osobiste odczucia. ^^ Mimo, że poza imieniem i posiadaniem kota płci żeńskiej nic nas nie łączy, na pewnej płaszczyźnie łatwo mi się z nią identyfikować.
(Poza wszystkim, ja zawsze czuję więź z bohaterkami o imieniu Joanna. *^v^*)

Apokalipso

Powtarzam, że jest to powieść o miłości, a ludzie się śmieją. O uczuciach trudno dziś mówić, bohaterowie książki też tego nie potrafią, ale przynajmniej próbują.

Tak autor "Apokalipso" Max Cegielski w kilku słowach recenzuje swoją ksiażkę. Trzeba dodać, że jest to miłość w realiach tzw. Warszawki - mamy agencję reklamową pełną nakręconych dopalaczami, niezwykle twórczych i kreatywnych copywriterów, jest niezależny muzyk na progu kariery, upalony jointami i poszukujący w swoim związku głównie przestrzeni artystycznej, jest dziewczyna z przeszłością, jest przepaść między starzejącymi się rodzicami a zwichrowanymi życiowo dziećmi.
Dużo w tej książce plastiku, udawania, przed innymi i samym sobą. Dużo blichtru, który tak często kusi nas szaraczków, kiedy patrzymy na tych młodych gniewnych pięknych i zdolnych, i brudu, który kryje się pod tą pozłotką. Bo główny bohater nie jest już piękny dwudziestoletni, tylko o dekadę starszy, i zaczyna się świadomie rozglądać po swoim życiu i otaczającej go rzeczywistości. I tęskni za czymś innym, prostym, czystym, nawet banalnym.
(...)A Szefowi, hipokrycie, wszystko jedno, czy będzie grzał, czy nie. Mareczkowi chodzi tylko o jego pomysły. Nieważne, czy wpadnie na nie upalony jointami, herą, czy po piwku. Ale Julek rozumiał też, że nad Szefem stoi Oberszef i liczy wyniki. Nie ma litości, na placu zostają tylko najlepsi. On właśnie przestawał być najlepszy, hordy młodych szczurów go doganiały. Nowi ostrzyli już zęby i ćwiczyli uśmiechy do lustra. Skończyli szkoły, znają języki, są wytrenowani i czekają tylko na okazję, żeby zastąpić jego przejściowe pokolenie. Przestępują z nogi na nogę, bardzo zdziwieni, że nie ma dla nich miejsca przy korycie, że tak przysposobieni do boju o mamonę napotykają plecy pokolenia Julka. Niedokształconych, zmęczonych, ale doświadczonych w bojach elit, które tak długo okupują stołki, że pośladki mają twardsze od stali.
Max Cegielski dokładnie wiedział, o czym pisze, bo sam przeszedł przez ten etap młodego gniewnego, a potem:
Grubą kasę, którą zarabiał jako gwiazdeczka telewizyjna i radiowa, skutecznie przepuścił na narkotyki i złote życie. Nie dorobił się niczego oprócz złej reputacji.
(cytat z książki "Masala" Maxa Cegielskiego)
Ale "Apokalipso" to nie jest przestroga, bo nikt się przecież nie ustrzeże, jeśli sam się nie sparzy, to raczej gorzki obraz naszych czasów.

czwartek, 4 czerwca 2009

Znowu kryminały

Znowu połknęłam dwa kryminały, bo w zamieszaniu przeprowadzkowym nie miałam głowy do żadnych innych lektur, a te dwie czytało się gładko i przyjemnie.

"Piąta kobieta" Mankella to jeden z takich kryminałów, w których czytelnik jest rozerwany między kibicowaniem wymiarowi sprawiedliwości w odnalezieniu sprawcy brutalnych morderstw, a... kibicowniem sprawcy. No tak. Bo tym razem morderca zabija, bo ma bardzo łatwy do usprawiedliwienia powód (o ile w ogóle można usprawiedliwić jakiekolwiek odbieranie życia człowiekowi...).
Nie będę psuła Wam przyjemności zapoznania się z tą historią, napiszę tylko, że książka kończy się tak, jak przewidywałam jej zakończenie. A wszystko to dzieje się na tle prywatnych wydarzeń z życia komisarza Wallandera (a u niego zawsze dużo się dzieje ^^), oraz przemian społecznych w Szwecji lat 90-tych, kiedy Szwecja się zmienia, na gorsze wedle zdania bohaterów książek Mankell'a. Polecam!


"Złowroga pętla" Marininy znowu przenosi nas do Moskwy. Nie wiem dlaczego, ale kiedy czytam kryminały zachodnioeuropejskich albo amerykańskich autorów, odbieram je niczym przez szybę, trochę jak film kryminalny, od którego odcinam się wyłączając telewizor. Jednak kiedy czytam kryminały Marininy, czuję niepokój, a fikcyjne przecież losy bohaterów zostają we mnie na dłużej. Moskwa według Marininy ( i nie mam powodów, żeby jej nie wierzyć) jest miastem bogactwa i biedoty, pełnym skorumpowanych urzędników państwowych na wszystkich szczeblach i bezradnych funkcjonariuszy milicji, często z rękami związanymi przez powiązania polityczne lub związki z mafią. Na szczęście komisariat na Pietrowce, gdzie urzęduje Anastazja Kamieńska, nie poddaje się wpływom i naciskom, a sama Kamieńska jest jak zwykle błyskotliwym analitykiem i rozkłada przestępców na łopatki. Niestety, nie bez ofiar, często w ludziach jest bliskich, i może to czyni ten cykl kryminalny nieco bardziej realistyczny.