wtorek, 23 listopada 2010

W Lodzie

Tkwię w Lodzie. "Lodzie" Jacka Dukaja oczywiście.
A ponieważ w trakcie, kiedy czytałam "Lód" wyszła nowa powieść Murakamiego, zrobiłam sobie przerwę w okolicy 700-setnej strony, żeby szybciutko połknąć "1Q84".

Ku mojemu rozczarowaniu okazało się, że to pierwsza z trzech części historii, której dalsze losy poznam dopiero w 2011 roku. I niestety, jak na razie jest to moim zdaniem najsłabszy utwór Murakamiego. Aż mam ochotę przypomnieć sobie "Przygodę z owcą", "Tańcz, tańcz, tańcz" czy "Kafkę nad morzem". W dodatku jest niechlujnie wydana, jest dużo literówek i są błędy w tłumaczeniu. Nieładnie, wydawnictwo Muza!

niedziela, 10 października 2010

Niewidzialny

Nie każdy szwedzki pisarz to mistrz na miarę Henninga Mankell'a, niestety. Nie jest nim Mari Jungstedt, chociaż stara się bardzo (już przez siedem powieści się stara).

Na malowniczej Gotlandii, podczas sezonu turystycznego, zostaje zamordowana młoda dziewczyna. Podejrzenie pada na jej męża, jako że poprzedniego wieczora widziano, jak doszło między nimi do burzliwej kłótni. Inspektor Anders Knutas, po zapoznaniu się ze sprawą, rozpoczyna rutynowe dochodzenie. Parę dni później zostaje odnalezione ciało innej młodej kobiety zamordowanej w podobny sposób. Śledztwo zaczyna się komplikować, a inspektor musi pogodzić się z faktem, iż przyjdzie mu się zmierzyć z szalejącym na wyspie psychopatycznym zabójcą. Jego wysiłki wspierać będzie dociekliwy dziennikarz Johan Berg, który pomoże mu zebrać w całość fragmenty tej skomplikowanej i przerażającej układanki, a także dołoży wszelkich starań, aby poznać logikę mordercy i odtworzyć historię ofiar.

I tyle, na nieco ponad trzystu stronach zadrukowanych wielką czcionką dużo więcej niż w tym streszczeniu w samej książce nie ma. No, może kilka dialogów i zupełnie na siłę moim zdaniem wsadzony do akcji romans jednej z bohaterek z panem dziennikarzem. Tak, jakby autorka chciała koniecznie zrobić ukłon w stronę tzw. literatury kobiecej, żebym jej powieść przeczytała ja, ale też moja mama, która czytuje prawie wyłącznie romansidła Danielle Steele. Ciekawe, dlaczego np.: Marinina nie robi takich zabiegów? A czyta się ją o niebo lepiej.
Polecam na jedno przedpołudnie pod parasolem na plaży.

czwartek, 7 października 2010

Peanatema

Jestem wielką fanką literatury Stephensona od jego pierwszej przeczytanej przeze mnie książki "Diamentowy Wiek", i każdą kolejną połykam niczym smakowity kąsek albo delektuję się nią jak wystawnym kilkudaniowym obiadem, bo trudno mówić o połknięciu na raz całego Cyklu Barokowego albo "Peanatemy" właśnie. *^v^* Ta ponad dziewięciusetstronicowa powieść oczarowuje i wciąga czytelnika, ale nie od pierwszych stron, jak można by się spodziewać.

Dlaczego? Bo opowiada o świecie podobnym do naszego, rządzącym się podobnymi prawami, ale trzeba się przyzwyczaić do różnic, nauczyć nowych terminów, przyswoić odmienne słownictwo określające znane nam i nieznane pojęcia. I kiedy już przestawimy nasz umysł na język Peanatemy, wpadamy w wir wydarzeń niczym Alicja do króliczej nory, i wcale nie chcemy, żeby te 900 stron szybko się przewinęło. Co nie znaczy, że jest to powieść akcji, choć jest w swej treści bardzo różnorodna i jak zwykle u Stepehnsona bardzo "filmowa", tak więc akcję rodem z filmu sensacyjnego też tutaj znajdziemy.

Przede wszystkim jednak jest to książka filozoficzna, stawia pytania o naturę świata i człowieka, a autor moim zdaniem wyraźnie sympatyzuje ze światem naukowym, stawiając usystematyzowany świat nauki deklarantów ponad jałowym światem sekularów extramuros. Czy jednak w obliczu zagrożenia z zewnątrz mogą istnieć osobno? ~^^~

Podczas czytania miałam jeszcze jedno odczucie, którego nie mogłam się pozbyć w trakcie całej lektury Peanatemy - że gdyby dane mi było posłychać muzyki tworzonej w świecie fraa Erasmasa, to mogłaby brzmieć tak, jak wczesne utwory Dead Can Dance. ~^^~

czwartek, 9 września 2010

Inna wersja życia

Kompletnie nieprzespana noc a potem dzień, w trakcie którego każda wolna chwila była spędzona z książką, i nie tylko spędzona, ale rozciągnięta z chwili do powtarzającego się "jeszcze tylko jeden rozdział". ~^^~

Pisarstwo Hanny Kowalewskiej kocham od pierwszej części cyklu o Matyldzie i Zawrociu, ale cieszę się, że każda kolejna powieść pokazuje nam jak pięknie rozwija się i dojrzewa talent literacki pani Kowalewskiej. Nie zawiodłam się też na najnowszej części, "Inna wersja życia", w której Matylda rozwiązuje zagadkę ze swego dzieciństwa, a przez to poznaje swoją historię, dokopuje się do prawd bolesnych, ujawniających ciemne strony i sprawy, które lepiej było pozostawić w niepamięci. Ale czy na pewno?

Matylda już taka jest, że rozgrzebuje stare rany i ja czytając tę książkę zastanawiałam się, jak postąpiłabym na jej miejscu? Chyba też bym szukała, bo mimo to, że prawda często "dowala, a nie wyzwala" (cytat z książki), ciekawość pchałaby mnie do poszukiwań i drążenia tematu, żeby dowiedzieć się więcej o sobie i mi najbliższych, a przez to lepiej zrozumieć dlaczego jestem taka, jaka jestem i dlaczego moje stosunki z bliskimi układają się tak a nie inaczej. Nie do końca utożsamiam się z bohaterką we wszystkich jej działaniach, chwilami ja byłabym bardziej radykalna, a chwilami podziwiam ją za odwagę lub umiejętność ustąpienia pola i wyciągnięcia ręki jako pierwsza.

Mimo, że "Inna wersja życia" dopiero co zeszła z maszyny drukarskiej, ja już czekam na kolejne powieści Hanny Kowalewskiej, bo wierzę, że w życiu Matyldy jeszcze niejedna tajemnica czeka na odkrycie i wyjaśnienie.

środa, 1 września 2010

Klub Matek Swatek

Taka sobie.

Nie dlatego, że to czytadło, bo i takie książki zdobywały moje uznanie, jeśli były ciekawie napisane, wciągające, intrygujące. "Klub Matek Swatek" nie jest.

Po pierwsze, razi mnie maniera skrócenia rozdziałów do niezbędnego minimum, jakbym dostała do obejrzenia film, ale z nieomal samą ścieżką dialogową, bez obrazu. Lubię, kiedy bohaterowie i tło wydarzeń są plastyczni, opisani przez okoliczności i oddziaływania z innymi ludźmi, porządnie przedstawieni, jest przecież na to tyle technik literackich, szkoda, że autorka z nich nie korzysta, tylko biegnie z akcją na łeb na szyję, niczym we współczesnym teledysku.

Po drugie, bohaterowie mają być (chyba) zabawni z powodu ich nazwisk i podobieństw do rzeczywistych osób oraz przerysowań postaci. Fryderyk Szopa, nauczyciel muzyki, ha ha ha, Małaszyński, ale nie ten, ha, ha, ha, Matylda Gąsienica, czarnoskóra góralka, skrzywiona staruszka z naprzeciwka to oczywiście Genowefa Grzyb, a główna bohaterka nazywa się Anna Romantowska. Oklepane i może śmieszne w skeczu kabaretowym, tutaj nie śmieszy.

Po trzecie, w ogóle nie podoba mi się idea podstępnego swatania własnych dorosłych dzieci, i piszę to nie jako ponad trzydziestoletnia singielka, ale jako ponad trzydziestoletnia szczęśliwa od lat mężatka, więc nie mam traumy takiego swatania, po prostu jestem zwolenniczką pozostawienia ludziom swobody i prawa do własnych wyborów, dobrych lub złych.
Książki Ewy Stec nie zagoszczą na mojej półce.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Dickens zrobił to lepiej

(premiera 27 października)
Zostałam poproszona o przeczytanie książki "Stokrotki w śniegu" Richarda Paula Evansa, która będzie miała swoją polską premierę pod koniec października. Przeczytałam i zdecydowanie mówię "Dickens zrobił to lepiej!"
Jest to bowiem klasyczna historia oparta na "Opowieści Wigilijnej" Karola Dickensa, więc z założenia fabuła jest wtórna i przewidywalna. Ale w porządku, taka ma być, skoro jest współczesną Opowieścią Wigilijną, i tego książce nie zarzucam.
Natomiast zarzucam to, że Richard Paul Evans ma chyba 13 lat, (no, nie ma, widziałam zdjęcie i ma około 40-stki... i podobno napisał już 12 książek!...), w każdym razie pisze tak, jakby był nastolatkiem uczącym się pisarstwa i próbującym swoich sił w przetworzeniu klasycznej historii w opowieść sobie współczesną, z marnym skutkiem.

Głównym bohaterem "Stokrotek..." jest obrzydliwie bogaty biznesmen James Kier, który zbiegiem okoliczności zostaje uśmiercony w wypadku samochodowym przez dziennikarza (zbieżność nazwisk z rzeczywistą ofiarą wypadku). W związku z tym może sobie poczytać niepochlebne komentarze w Internecie pod artykułem o "jego" śmierci i... nagle z miejsca doznaje oświecenia! W jednej chwili zmienia się, już nie chce zarabiać pieniędzy za wszelką cenę i na wszelakie nieczyste sposoby, zaczyna pałać miłością do bliźnich, a przede wszystkim do swojej prawie byłej, umierającej na raka żony (którą wymienił na długonogą młodą blondynę). Kier postanawia zadośćuczynić osobom, które najbardziej skrzywdził a jego sekretarka wybiera 5 nazwisk z długiej listy ofiar rekina finansjery.

Przyznam, że ten element jest najbardziej interesujący w całej książce - historie tych osób, którym Kier zrujnował lub też nie (!) życie swoimi decyzjami dotyczącymi ich nieruchomości. Poza tym, cała książka jest napisana w bałaganiarski sposób, nie mamy szansy poznać bohaterów bo autor chyba pomylił powieść ze szkicem do scenariusza, od razu założył, że powstanie hollywoodzki hit box office'ów, więc cała historię przedstawił w krótkich ubogich rozdziałach, tak jakby robił tylko zarysy postaci, które zostaną wypełnione przez aktorów je grających. Bohaterowie są sztampowi do bólu i przewidywalni, ich działania i decyzje nie mają szansy dojrzeć w naturalny sposób, bo książka jest zbyt krótka, żeby autor im na to pozwolił.

A najśmieszniejszy jest według mnie fragment, w którym czytamy o tym, jak to James Kier był kiedyś młodym uczciwym idealistą, ale to zły świat go zmienił i sprawił, że zaczął oszukiwać ludzi, wykorzystywać okazje i doszedł do fortuny w brudny i haniebny sposób. Od razu przypomniała mi się piosenka z filmu Southpark "It's not my fault that I am so evil, it's society, society..." *^v^*
Tak, jak nie oglądam amerykańskich "wyciskaczy łez", tak również nie dogodzą mi ich amerykańskie odpowiedniki książkowe, w każdym razie nie wszystkie.

piątek, 18 czerwca 2010

Prawdziwy świat

Miałam wczoraj zupełnie niezagospodarowane 3 godziny, więc coż lepszego mogłam zrobić, jak poświęcić je na czytanie książki? *^v^* A wpadła mi wreszcie w ręce najnowsza powieść Natsuo Kirino "Prawdziwy świat".

Fabuła jest bardzo brutalna - oto nastolatek zabija swoją matkę kijem do baseball'a, a potem w pomoc w jego ucieczce dają się wciągnąć cztery przyjaciółki, co oczywiście nie prowadzi do szczęśliwego zakończenia, a do podwójnej tragedii. Jak zwykle u Kirino mamy obraz japońskiego społeczeństwa w krzywym zwierciadle, kobiety są uwikłane standardami przykładnej żony i matki, mężczyźni nie radzą sobie z wizerunkiem twardego, zaradnego pana domu, nastolatki są zamknięte w konwenansach konieczności zdobycia jak najlepszego wykształcenia za wszelką cenę. Każda z tych grup próbuje wyrwać się z nakreślonych społecznie ram, niestety przeważnie z kiepskim rezultatem.

Natomiast mnie uderzyło w tej historii coś innego, co ma chyba wymiar bardziej uniwersalny niż tylko cecha występująca w społeczeństwie japońskim - każda z czterech przyjaciółek ukrywa swoje prawdziwe oblicze (cechy charakteru, poglądy, orientację seksualną, itp) i jest absolutnie przekonana, że robi to skutecznie, że inne postrzegają ją zupełnie inaczej, chociaż, gdyby tylko wiedziały, gdyby znały ich prawdziwe "ja", to dopiero by było... A prawda jest taka, że przyjaciółki dokładnie wiedzą, jakie sekrety kryje każda z nich, jaką grę prowadzi, za czym się ukrywa. To, co skrzętnie skrywane, jest dla pozostałych oczywiste.
To dało mi do myślenia, czy w rzeczywistości tak łatwo dojrzeć prawdziwą naturę każdego człowieka, ukrytą pod maską, która w naszym przekonaniu jest kamuflażem idealnym, a dla innych - oczywistym i wyraźnie widocznym kostiumem?

środa, 16 czerwca 2010

Ostatnia noc w Twisted River

Lubię prozę Irvinga, bo pisze tak, że nie chce się odłożyć książki na później, tylko trzeba koniecznie przewrócić jeszcze jedną kartkę, i następną, bo musimy się dowiedzieć, co się dalej wydarzy.

Tak jest oczywiście w jego najnowszej powieści, "Ostatnia noc w Twisted River", której akcja toczy się na przestrzeni 50 lat i kilku pokoleń bohaterów. Postaci są barwne, żywe, intrygujące, aż czasami żal, że autor zdecydował się poświęcić niektórym bohaterom i scenom tylko tyle słów, tyle kartek, bo chciałoby się wejść głębiej w wydarzenia i emocje, a pokazano nam niewielki wycinek.
To książka o ojcach i synach, o miłości w jej różnych odmianach, wreszcie o pisarzu i pisarstwie, o procesie twórczym. To też powieść drogi, chociaż nie w klasycznym rozumieniu, w rozumieniu dosłownym jak i metaforycznym drogi ludzkiego losu.
Polecam!

Zupy na każdy dzień roku

Uwielbiam zupy! Nie mogłam więc przeoczyć książki, która podaje przepisy na 365 zup. *^v^*
(nie wiem, czy jest ich tyle, nie chce mi się liczyć, ale jest ich rzeczywiście dużo)

Nawet po pobieżnym przejrzeniu zawartości wiem, że to strzał w dziesiątkę, autorka zebrała bowiem wielką różnorodność zup z całego świata. Zgrabnie podzieliła je na kategorie - np.: rosoły, żury, barszcze, kapuśniaki, mamy chłodniki, mamy zupy mięsne i bezmiesne, rybne i grzybowe, owocowe (tych nie jadam, kompot to ja poproszę bez makaronu, w kubku ~^^~), a nawet dietetyczne. I coś dla takich osób, jak moja mama, która samą zupą się nie naje - sycące zupy niczym dania jednogarnkowe.

Zamierzam wypróbowywać przepisy zawarte w tej książce, a wybór jest niesamowicie bogaty - no bo jak tu zdecydować, co zrobić dziś na obiad, kiedy możemy wybrać rosyjski rosół z kury z szafranem, żurek żeniaty, włoską mille fanti, solankę, turkmeńską kiufta-szurpę, węgierską halaszle, czerninę, "oszwabkę", "neapolitankę", kalteszal, chłodnik aszchabadzki, czy wreszcie zwykłą pomidorową, ogórkową, krupnik. ~^^~

Zupy są wygodnie spisane według kategorii i alfabetycznie według nazwy, więc na pewno z łatwością znajdziemy każdą z nich. Nie jest to album ilustrowany pięknymi zdjęciami na papierze kredowym, tylko książka w formacie A5, w miękkich okładkach, ale uważam to za plus, gdyż ma wygodną poręczną wielkość w sam raz na kuchenną półkę, a przy tym nie kosztuje majątku jak kulinarne wydania albumowe. Ja już się cieszę na poznawanie nowych zup i odświeżanie przepisów tych znanych i lubianych!

czwartek, 20 maja 2010

Byczki w pomidorach

Ale mam zaległości! W recenzjach, nie w czytaniu. *^v^*

Na pierwszy ogień - najnowsza Chmielewska, "Byczki w pomidorach". Miałam nie kupować, bo od kilku lat (z kilkoma wyjątkami) jakość książek mojej ukochanej autorki stacza się po równi pochyłej, ale kiedy przeczytałam na okładce, że akcja znowu dzieje się w Danii, w domu Alicji, nie mogłam tego przegapić! Wszak moją najukochańszą pozycją jest "Wszystko czerwone" (i ogólnie cykl o Joannie i Alicji).

I niestety srogo się zawiodłam...

Akcja dzieje się w kilka lat po wydarzeniach z "Wszystko czerwone" (napisane w 1974 roku), więc mamy niby lata 80-te Polski "komunistycznej", na czym zbudowana jest cała intryga. Niestety, intryga nie tak fascynująca, postaci są sztampowe, dialogi pomiędzy bohaterami zbyt powtarzalne w stosunku do poprzednich książek, zbyt odrealnione. I czytelnik czuje ogromną sprzeczność - bo z jednej strony od poprzednich wydarzeń minęło ledwie kilka lat, ale z drugiej Joanna i Alicja mentalnie nie są tamtymi kobietami starszymi zaledwie o kilka lat, tylko starszymi paniami, jest coś takiego w ich dialogach, zachowaniach, trudno to wytłumaczyć opisowo, ale jako wierna czytelniczka Chmielewskiej wyczuwam tę rozbieżność szóstym zmysłem.
A kto zabił zgadłam wyjątkowo szybko (motywy zabójstwa są już w ogóle wydumane), co nie zdarzało mi się wcześniej w powieściach Chmielewskiej, co oznacza, że albo jestem tępak bo wszystko zawsze było podane na tacy tylko ja tego nie widziałam, albo autorka kiedyś bardzo umiejętnie budowała fabułę, a teraz już nie potrafi i leci na skróty.
Taki z tego zysk, że kulinarne poczynania bohaterów natchnęły mnie na dzisiejszą kolację i przygotowałam duńską sałatkę z ziemniaków. *^v^*

wtorek, 4 maja 2010

Samsara

Tomek Michniewicz - "Samsara. Na drogach których nie ma"
Podobno to książka podróżnicza, jakiej jeszcze nie było. *^v^*
Premiera 5 maja 2010.

poniedziałek, 29 marca 2010

Król krzywego zwierciadła

"Stanisław Bareja. Król krzywego zwierciadła" Macieja Replewicza to biografia reżysera wspaniałych komedii, ale biografia specyficzna. Nie znajdziemy tutaj wielu szczegółów z prywatnego życia bohatera, natomiast w skrupulatny sposób opisano w nim drogę filmową reżysera.

Książka zaczyna się od krótkiego rozdziału poświęconego dzieciństwu i młodości Barei, jednak szybko przechodzimy do edukacji filmowej a kolejne rozdziały to analiza poszczególnych filmów tego reżysera na tle czasów, w jakich powstawały, i to jest w tej książce najbardziej interesujące. Dla mnie, osoby niezwiązanej z przemysłem filmowym, a w latach 70-tych będącą jeszcze berbeciem, jest to niezła lekcja społecznej historii najnowszej naszego kraju.
Bardzo polecam!



Myślą, która pozostaje w czytelniku po przeczytaniu tej biografii jest ta, jaka została wyrażona przez autora na początkowych stronach opowieści o słynnym reżyserze:

Na przekór dominującemu nurtowi, filmom Hasa, Kawalerowicza i Wajdy, chciał bawić i rozśmieszać. Bez metafizyki i mistycyzmu. Bez wnikliwych analiz ludzkiej psychiki. Bez dramatycznych rozliczeń z wojenną przeszłością. Stanisław Bareja od zawsze chciał realizować komedie, mając świadomość, że to trudny i niewdzięczny wybór. W oczach krytyków, przy utytułowanych filmach kolegów, każda komedia była na przegranej pozycji. Często mawiał: "Na komedię trzeba mieć dziesięć razy więcej pomysłów niż na dramat." Dwadzieścia dziewięć lat później, na pytanie o pokusę realizacji "poważnego filmu" odpowie:
"Mój pierwszy film był komedią, etiudy, które kręciłem w szkole też były komediami. Takie już mam usposobienie, że nie chcę się do niczego zmuszać."


czwartek, 18 marca 2010

Przejażdżka po Rosji

W Rosji byłam tylko raz w życiu, w latach 80-tych z wycieczką szkolną. Moje ówczesne wspomnienia pokrywają się częściowo (jako licealistka nie miałam aż takich kontaktów z rosyjską rzeczywistością i jej absurdami, ale i tak się naoglądałam i nasłyszałam...) z doświadczeniami bohatera książki Andrzeja Wróblewskiego "Przejażdżka po Rosji", Marka. Co śmieszniejsze (a może smutniejsze), podobne przeżycia stały się udziałem moich znajomych, którzy Rosję odwiedzali dwa lata temu...

To książka przerażająca. Tym bardziej, że jest bogato ilustrowana zdjęciami przedstawiającymi piękno rosyjskiej architektury i dzikiej natury, bo kontrast jest większy. Przerażenie wywołał u mnie fakt, że na każdym kroku, w każdej instytucji, czy to w ministerstwie, czy na lotnisku, czy na dworcu kolejowym, czy w hotelu, dosłownie każdy wyciąga łapę po łapówkę. Jakikolwiek funkcjonariusz, milicjant, celnik, urzędnik państwowy, sekretarka, każdy z nich za wszelką cenę szuka okazji do wyłudzenia pieniędzy. Żadnej sprawy nie można załatwić po prostu - trzeba się nachodzić, nakłaniać, nanadskakiwać, naznosić prezentów, nachwalić koneksjami, czasami nastraszyć, to nawet nie jest kwestia ogromnej biurokracji, to problem układów, łapówek i dorabiania sobie na boku w każdej możliwej sytuacji. Jest nawet taki fragment, który tłumaczy zachłanność urzędników - skoro taksówkarz może liczyć po 100 rubli na kilometr zamiast 50, a sklepikarz może podnosić ceny towarów według własnego uznania, to urzędnik państwowy ma pełne prawo, żeby sobie dorabiać do pensji poprzez wymuszanie łapówek, to dla Rosjan wydaje się być oczywiste.
Absurdalny kraj, a książka bardzo ciekawie napisana, połyka się ją w jedno popołudnie, przy szklance herbaty z samowara i talerzyku kofitur albo nad miseczką pełną astrachańskiego kawioru. *^v^*

Którędy droga?

Iain Pears to nie Neal Stephenson, jednak...

jego ponad siedmiuset stronicowa powieść w intrygujący sposób buduje napięcie i opowiada pozornie banalną historię zabójstwa w XVII-wiecznym Oxfordzie, która rozwija się wraz z kolejnymi częściami i narratorami, chociaż...

kiedy zaczęłam czytać pierwszą część książki (a składa się ona z czterech narracji tych samych wydarzeń, widzianych oczami czterech osób), pomyślałam, że ktoś tu oszalał - autor albo pani tłumaczka!... Prawie każde zdanie miało kompletnie zaburzony szyk słów, do tego stopnia, że było to nienaturalne i bardzo rażące, aż chwilami przestawiałam sobie w głowie całą konstrukcję zdania, żeby zrozumieć, o co w nim chodzi. Jeśli zdarzało się zdanie wielokrotnie złożone, wszystkie czasowniki były ustawione na końcu a reszta słów przemieszana bez sensu. Najsilniej widać to w pierwszej narracji, której autorem jest młody Wenecjanin, więc być może chodziło o to, żeby pokazać jak wypowiadałby się cudzoziemiec, ale ta dziwaczna składnia jest w większym lub mniejszym stopniu obecna w całej książce. Nie mam dostępu do oryginału, ale wydaje mi się, że tłumaczka postanowiła zasymulować pseudo-XVII-stowieczną angielszczyznę przetłumaczoną na polski, i w tym celu stworzyła ten dziwaczny poplątany język, który niestety bardzo przeszkadza w odbiorze lektury i może zniechęcić mniej odpornych czytelników.

Pears stworzył powieść interesującą pod kilkoma względami - intryga kryminalna widziana oczami kolejnych narratorów jawi się nam w coraz to nowym świetle, aż do momentu, kiedy prym zaczyna wieść intryga polityczna, sięgająca najwyższych szczebli władzy i nawet wychodząca poza granice Anglii.
Autor ma dar przedstawiania swoich bohaterów w taki sposób, że czytelnik od razu wyrabia sobie o nim zdanie, ale nie wolno nam osiąść na laurach naszej ugruntowanej opinii, bo szybko zostajemy zaskoczeni przez nowe fakty, które dają nam do myślenia. Dodatkowo czytając kolejne narracje wyraźnie czuć w stylu, słownictwie, że piszą je kompletnie inne osoby, co autorom nie zawsze się udaje - (patrz: moje zarzuty co do niedawno recenzowanej powieści Kalicińskiej, tam przez dłuższy czas nie wiedziałam, która z dwóch bohaterek jest aktualnie narratorką...)
Powieść ta jest też kopalnią wiedzy o społecznej i politycznej historii Anglii końca XVII wieku, a fakty te podane są nienachalnie i zgrabnie wplatają się w fabułę. Jeśli tylko czytelnik pogodzi się z dziwacznym tłumaczeniem (czy istnieje jeszcze w wydawnictwach funkcja korektora? czy nikt już nie czyta książek przed ich wydaniem?...), a w szczególności przebrnie przez pierwszą część opowieści, to ma zapewnioną interesującą, wciągającą lekturę na dobre kilka wieczorów.

środa, 17 marca 2010

Groteska

Pod koniec lutego przeczytałam gdzieś, że w marcu wychodzi kolejna na polskim rynku powieść Natsuo Kirino "Prawdziwy świat", a przy okazji wpadła mi w ręce "Groteska", którą połknęłam błyskawicznie nie mogąc się oderwać, i w te pędy zaczęłam przeglądać księgarnie internetowe w poszukiwaniu następnej powieści Kirino. I wtedy okazało się, że zostanie ona wydana w MAJU, nie w marcu... Cóż za rozczarowanie po tym, jak się nastawiłam na marzec, a wszystko to moja wina, bo jestem gapa i źle przeczytałam datę premiery... ^^

W każdym razie, poprzednią książkę Natsuo Kirino - "Ostateczne wyjście" stawiam na jednym z pierwszych miejsc wśród znanej mi literatury japońskiej, tak więc bez namysłu sięgnęłam po "Groteskę". Nie zawiodłam się, chociaż ta powieść jest inna niż "Ostateczne wyjście" (co tylko bardzo dobrze świadczy o autorce, jest elastyczna i w ramach jednego gatunku - kryminału z elementami psychologii społecznej - potrafi tworzyć książki różnorodne, nie z jednej sztancy).

W skrócie, "Groteska" opowiada o wielu nieszczęśliwych ludziach, uwięzionych w okowach japońskich konwenansów. Najsmutniejsze jest chyba to, że problem dotyka wszystkich - młodych i starych, pięknych i brzydkich, bogatych i biednych. Nie ma tu bohaterów nawet nie zadowolonych ze swojego życia, ale po prostu neutralnych, każda przedstawiana postać jest z góry ustawiona na określonej pozycji społecznej, która stanowi dla niej problem, powiązana z innymi siecią zależności kulturowych, majątkowych, rodzinnych niczym w pajęczej sieci, gdzie można tylko czekać na rychłą śmierć. Ale rodzina też nie daje oparcia gdyż wszystkie rodziny u Kirino są dysfunkcyjne, ponieważ rodzice również podlegają tym samym zależnościom społecznym.
Ponieważ jest to kryminał, mamy również wątek morderstwa, ale wydaje mi się, że akurat w tej powieści nie jest on najważniejszy. Przynajmniej ja wyniosłam z lektury przede wszystkim tragiczny obraz japońskiego społeczeństwa, oczywiście wyolbrzymiony i pokazany na przykładach ekstremalnych na potrzeby powieści, ale podobno w każdym kłamstwie tkwi ziarenko prawdy.
Bardzo polecam i idę czytać inne książki, aż do MAJA, kiedy wychodzi kolejna powieść Kirino! *^v^*

piątek, 19 lutego 2010

Źródło Mamerkusa

Czy zastanawialiście się kiedyś co by było, gdyby "Krzyżowców" Zofii Kossak napisał Terry Pratchett? *^v^*
No to już nie trzeba się zastanawiać, bo Leszek Biały rozwiał nasze wątpliwości.

"Źródło Mamerkusa" to objętościowo (840 stron) i czasowo (ponad trzy lata) opasła powieść, którą się połyka w oka mgnieniu. Głównym bohaterem jest chrześcijański rycerz, który wędruje poprzez XI-wieczną Europę i Bliski Wschód, a nie jest to podróż bez celu, gdyż rycerz ów bierze udział w Pierwszej Krucjacie. Najpierw zasila szeregi pierwszej grupy krzyżowców, którzy ponoszą sromotną klęskę pod wodzą Piotr Pustelnika pod Civetot, potem dołącza do wojsk pod duchowym przewodnictwem Ademara, biskupa Le Puy a militarnym wielu europejskich wielmożów i wraz z nimi zdobywa Antiochię, pokonuje tureckie wojska atabega Mosulu i maszeruje ku zdobyciu Jerozolimy.

Niech się jednak nie zraża ten, co pomyśli, że ta książka to jedynie suche historyczne fakty, wojskowe szczegóły bitewne, itp. To niezwykle bogaty kulturowo i społecznie obraz Europy i części Azji końca XI wieku, podany czytelnikowi w ciekawy, dowcipny i ponadczasowy sposób.
Nasz bohater ma przez większą część książki towarzysza podróży Yusufa, który jest muzułmaninem z Kordoby i staje się jego tłumaczem, przewodnikiem po świecie Islamu, nauczycielem (m.in. uczy rycerza czytania i pisania, co mu się bardzo przydaje w jego poźniejszych losach, gdy Yusufa nie ma już u jego boku), wybawcą (kiedy po klęsce pod Civetot ratuje go z rąk nieprzyjaciela). Intrygujące dyskusje Yusufa z jego chrześcijańskim panem dają nam wgląd w światopoglądowość i duchowość dwóch wielkich religii ówczesnego świata. Każdy spotykany po drodze podróżny opowiada hrabiemu Alderney swoją historię, w którą wplecione są fakty historyczne, interesujące wywody religijne, zdarzenia niesamowite (od takiego zresztą zaczyna się cała długa przygoda Alderney'a, ale o tym przeczytajcie już sami *^v^*).
Serdecznie polecam!

Na zachętę cytat, który bardzo do mnie przemawia:
- A o czym pisze taki w miarę znośny pisarz?
- Może pisać o wszystkim, byle ciekawie. (...) Jednak w miarę znośny pisarz, z szacunku dla czytelnika, pisze na ogół o rzeczach istotnych, co oznacza, że musi się tym bardziej pilnować, aby zachować właściwe proporcje, nie pleść byle czego i przede wszystkim nie nudzić. W sumie, można powiedzieć, że w miarę znośny pisarz pisze zazwyczaj o tym, o czym sam by najchętniej przeczytał, gdyby tylko ktoś chciał go wyręczyć i napisał o tym za niego. Ponadto stara się zawsze trzymać tematu i unika jak ognia pisania o sobie.
- Dlaczego?
- Bo to mało kogo obchodzi.
- Dobrze, ale jak najprościej poznać, którą książkę napisał w miarę znośny pisarz, nie przynoszący ujmy swojemu rzemiosłu, a której nie?
- Po tym, że można ją sensownie streścić.


czwartek, 18 lutego 2010

Sterta...

Miałam w styczniu jakiś trudny start z czytaniem, ale jak już zaczęłam, to proszę, nie rozdrabniam się na cieniutkie ksiażeczki. ~^^~


Od góry:
840 str
739 str
448 str
632 str
960 str!

Pierwszą z nich już nawet skończyłam, recenzja wkrótce. I zabrałam się za Iaina Pearsa, którego chętnie przeczytałabym w oryginale, chciałabym się bowiem przekonać, czy to autor tak kombinuje, czy pani tłumaczka cierpi na nadmiar egzaltacji i koniecznie musiała w sztuczny sposób pożonglować szykiem słów w zdaniu żeby podkreślić "stary" sposób wysławiania się!... (akcja toczy się w XVII wiecznej Anglii) To naprawdę bardzo męczące, a powieść zapowiada się ciekawie i nie chcę jej odkładać nieprzeczytanej.
Acha, i mam jeszcze do napisania dwie zaległe recenzje z zeszłego roku. Powoli się rozkręcam czytelniczo! ~^^~

niedziela, 14 lutego 2010

Miłość nad rozlewiskiem

Skoro krytykowałam poprzednie części bestsellerów Małgorzaty Kalicińskiej, to ktoś może zapytać, po co czytałam ostatnią część rozlewiskowej sagi. Ale postanowiłam się z nią zmierzyć, żeby "poznać wroga". *^v^*
Może najpierw o pozytywach - to dobre czytadło, leci się przez tę powieść jak miedzą przez pole, babska literatura o życiu, miłości i takich tam, suto okraszona przepisami kulinarnymi i jednym wzorem na niemowlęcy kapturek robiony na drutach, z happy endem. Wciąż mamy tych samych znanych nam już dobrze bohaterów, ale przybywa też kilka nowych oryginalnych postaci, a do Małgosi nad rozlewisko z powodu życiowych zamętów wprowadza się koleżanka jej córki, Paula.

Niestety, zabieg snucia opowieści ustami dwóch narratorek moim zdaniem jest nieudany - narracja Gosi pozostała taką, jaką znamy z poprzedniej części cyklu, natomiast narracja Pauli - celowo przez autorkę nieco odmienna, bo w końcu jest to zupełnie inna osoba, jest niedopracowana, tchnie sztucznością. Nie wystarczy w tok narracji wstawić kilka "młodzieżowych" wyrażeń typu "czaderski", żeby czytelnik poczuł, że teraz czyta pamiętnik dziewczyny przed 30-stką, ja czytając poszczególne rozdziały czasami po dłuższym czasie orientowałam się, która z pań w danym momencie opowiada historię - Paula czy Gosia, a wiedziałam to np.: z faktu, że jedna pisała coś o drugiej.

Znowu mamy ten sam problem, który występował w autobiografii autorki - Kalicińska sama nie pamięta, jakie słowa lub wydarzenia przypisywała albo nie swoim bohaterom.
Na przykład, we wspomnieniach Pauli czytamy:
Lubiłam zabawy, wycieczki, spotkania rozintelektualizowane do bólu. Omawialiśmy nowe książki, filmy, "żuliśmy szmaty" - jak sami mówiliśmy o naszych dyskusjach w długie wieczory.
Natomiast 40 stron wcześniej Paula zaczyna ze Sławkiem rozmowę na temat jego byłej żony:
- Boisz się takich tematów?
- Nie, tylko to niczego nie zmieni. Takie... żucie szmat... Wasz Tomasz tak mówi. Ten leśniczy.
Czyli, takie samo określenie autorka przypisuje zarówno warszawskiej młodzieży studenckiej, jak i sześćdziesięcioletniemu leśniczemu z Mazur.

Podobnie jest z przemyśleniami Pauli na temat wypalania ceramiki, na stronie 305 Paula pisze:
Kupiłam piec ceramiczny (używany - oczywiście) i koło garncarskie. Koło stoi na razie w sieni, nierozpakowane. Piec w garażu.
Natomiast na stronie 321 dziewczyna pisze:
Chodzi mi po głowie ceramika! Mam takie pomysły, że chybaby chwyciło! Tylko, jak ją wypalać? W ziemnym palenisku? Zbudować staroświecki piec wiejski, jaki widziałam we Francji? Pomyślę.
A czytelnik ma ochotę zakrzyknąć: "Kochana, kupiłaś przecież piec! Stoi w garażu!" ~^^~
Nie mówiąc już o tym, że co chwila inny z bohaterów powtarza "Nie mój cyrk, nie moje małpy!"...
Należałoby poprosić kogoś o przeczytanie rękopisu pod kątem spójności treści, zanim książka pójdzie do druku.

A już do (gorzkich) łez doprowadza mnie fragment, w którym Gosia rozczula się nad pięknem haftów Richelieu, jakie Paula robi do ozdabiania pościeli, którą sprzedaje w galeriach rękodzieła. Haft jest robiony maszynowo, ale wygląda jak ręczny, wot siurpryza! Jako osoba zajmująca się różnym rękodziełem, w tym haftem, nie znoszę takiego tandeciarstwa.