czwartek, 29 stycznia 2009

Morderca bez twarzy

Oczywiście teraz jak szalona będę połykać kolejne kryminały Mankell'a - jako drugi "Morderca bez twarzy".

Znowu akcja toczy się w mojej ulubionej części Szwecji - Skanii (kto by pomyślał, że tam tak niebezpiecznie?...), tą książką cofnęłam się kilka lat wstecz, kiedy Kurt Wallander dopiero co rozstał się z żoną (albo raczej ona z nim), a jego ojciec zaczyna poważnie cierpieć na sklerozę. Wallander tym razem musi rozwikłać niezwykle brutalne podwójne morderstwo i mimo początkowego braku jakichkolwiek dowodów czy nawet poszlak, prowadzi swoje śledztwo sprawnie aż do wykrycia i złapania sprawców po brawurowym pościgu (znowu Wallander osobiście goni za mordercą ^^). Przy okazji ta książka przybliżyła mi problem uchodźców w Szwecji w latach 90-tych, o czym nie miałam bladego pojęcia.

Bardzo podoba mi się postać Wallandera, bo jest ludzka a nie papierowa, a poza tym Mankell pisze w sposób bardzo przypominający pisarstwo Murakamiego - z pietyzmem opisuje nawet najbardziej podstawowe codzienne czynności, jak sprzątanie czy posiłki, a to dodaje bohaterom życia.


wtorek, 27 stycznia 2009

Fałszywy trop

Wszyscy czytają Mankell'a, to czytam i ja. Postanowiłam na styczniowy marazm czytelniczy zaaplikować sobie kryminał - żeby mnie poruszył, zaintrygował, zaskoczył, dał szarym komórkom do wiwatu.

I już wiem, dlaczego wszyscy czytają Mankell'a.

"Fałszywy trop" to kryminał genialny pod każdym względem. Mimo, że prawie od początku czytelnik wie "kto zabił", towarzyszenie głównemu bohaterowi policjantowi Kurtowi Wallanderowi w odkrywaniu sprawcy jest fascynujące. Historia jest opowiedziana w idealnym rytmie, niczym dobrze skomponowany utwór muzyczny - na początku sprawy dzieją się powoli, a z biegiem czasu wydarzenia nabierają szybszego tempa, aż do kulminacji, przed którą mamy chwilę zatrzymania i jakby zawieszenia w próżni, i do dramatycznego finału, po którym następuje przyjemne wyciszenie.
Wisienką na torcie jest specyficzna cecha skandynawskiej literatury - krótkie zwięzłe zdania, oszczędna opisowość bez zbędnych ozdobników, nie można pomylić tego stylu z żadnym innym. *^v^*

Jutro idę do biblioteki po więcej Mankella. ^^

poniedziałek, 26 stycznia 2009

Haftowane gałgany

Kto nie lubi Krystyny Sienkiewicz i nie podziwia jej artystycznego dorobku? Aktorka STS-u, aktorka teatralna i filmowa (szczególnie pamiętam jej rolę przyjaciółki Joanny w adaptacji "Lekarstwo na miłość" według "Klina" Chmielewskiej, z boską Kaliną Jędrusik w roli głównej albo w mojej ukochanej "Rodzinie Leśniewskich" ^^), występowała w Kabarecie Starszych Panów i u Olgi Lipińskiej. Zawsze uśmiechnięta, nieco liryczna i romantyczna, ale raczej roztrzepana trzpiotka.

"Haftowane gałgany" to autobiografia, ale niezwykła. Nie jest zbyt szczegółowa, chwilami nawet wcale nie mówi o losach naszej bohaterki, a o jej gałgankowym alter ego. A całość udekorowana piosenkami Agnieszki Osieckiej, zdjęciami aktorki i ... jej haftami.
Bo stąd właśnie wziął się tytuł i cały zamysł tej książki - pani Krystyna uwielbia haftować i spod jej ręki przez lata wyszły piękne prace, którymi ozdabia swój dom w Świdrze - prace proste w tematyce, ale bynajmniej nie prostackie czy łatwe w wykonaniu, gdyż są to pracochłonne kolorowe wizerunki ludzi, zwierząt i kwiatów, wyszywane różnymi ściegami i technikami.

Po przeczytaniu tej książki dostałam potwierdzenie takiego wizerunku Krystyny Sienkiewicz, jaki sobie wyrobiłam oglądając ją na scenie - jest to osoba niezwykle ciepła, przyjazna, twórcza, optymistycznie nastawiona do życia, kochająca zwierzęta (w domu w Świdrze zawsze miała i ma spory zwierzyniec ^^), wspaniała gospodyni domowa.

Ze wspomnień z dzieciństwa:
Dotykając palcami kwiatów, strącałam pyłek na pastwiska. To była moja praca.

Apel do kobiet:
Dziewczyny kochane!
Piszę do Was ze świdrzańskiego strychu. Żałuję bardzo, że nie mam takiego zawodu, który pozwoliłby mi na prawdziwe zajęcia domowe. Od razu oczywiście przychodzą mi do głowy tylko przyjemne czynności, bez czarnej prozy. Do takich zaliczam gotowanie specjałków, pastowanie podłogi, haftowanie oraz dekorowanie mieszkania. Urządzanie i ozdabianie moich pieleszy tak, aby różniły się one od innych. Wystarczy, że jesteśmy stłoczeni w identycznych wieżowcach, że dochodzimy do swoich mieszkań podobnymi korytarzami. Przeinaczmy więc nasz dom w myśl mojej dewizy: "człowiek określa mieszkanie, mieszkanie określa człowieka, pokaż mi swoje mieszkanie, a powiem ci, kim jesteś".
Tak samo jest z ubraniem. Nieprawdą jest, że suknia nie zdobi człowieka. Musimy się czymś odróżniać od tłumu. Zadbać o swoją indywidualność. Określić się własnym stylem już od najmłodszych, samodzielnych lat. Przykro, gdy jest się jedynie cząstką anonimowej zbiorowości. (...)
Chcę Wam, kochane, pokazać z bliska obrazki, które wiszą na ścianie mojego mieszkania, abażury, haftowane ubrania, motylki z koronek i koralików, które mogą fruwać po domu nawet w mroźną zimę. Jeżeli moje kąty spodobają się Wam, to może coś zmieni się i w Waszym mieszkaniu. Może skorzystacie z moich doświadczeń. (...)
A jakże cudownie jest (...) siedzień przy oknie nad kawałkiem surówki czy aksamitu, i malować kolorowymi nićmi. Można się wtedy bawić w światłocienie i nucąc fałszywie pod nosem, wyglądać przez okno, żeby coś ściągnąć z natury. Ta moja mania to jest właściwie choroba, której śmiało mogę Wam życzyć.

I pod tym apelem podpisuję się rękami i nogami, bo ja też haftuję! *^v^* (i dziergami, i maluję, i gospodarzę, itp, itd... ^^)

sobota, 24 stycznia 2009

Wdowa po kwartecie smyczkowym

Wzięłam tę książkę z bibliotecznej półki dlatego, że zawołało do mnie nazwisko Jeremiego Przybory. A kiedy odwróciłam ją i przeczytałam na okładce fragment jednego z opowidań, nie mogłam jej już odłożyć z powrotem na półkę!
Zresztą zobaczcie sami:
Szedłem tego wieczoru ulicą Klasztorną, wzdłuż muru, za którym położony jest klasztor Sióstr Solenizantek. Nagle coś wielkiego, mokrego zwala się na mnie, tak że padam, powalony tym czymś. Próbuję się ruszyć, rozgarnąć, rozejrzeć się i już po chwili nie mam wątpliwości, że jestem przywalony zakonnicą. Dużą, mokrą - deszcz padał ulewny - zakonnicą. -Dlaczego siostra na mnie z góry, w ten sposób?
- Zeskoczyłam z muru, bo przelazłam przez mur, i akurat na pana, niechcący, bardzo przepraszam... Uciekłam, wie pan, z klasztoru. Dość mam tej dyscypliny, klauzury i innych. Chcę rozpocząć nowe życie. Wolne, swobodne... Błagam, niech mi pan dopomoże, zabierze mnie stąd czy jak ... Gdzież bo ja się, nieszczęsna, podzieję w taką ulewę.
Opowiadania zebrane w tej książce, z wyjątkiem trzech nowych (Wdowa po kwartecie smyczkowym, Imię, Przerwana pieśń), opublikowane były pod koniec lat 70-tych w tomie ''Ciociu, przestrasz wujka'', ale oczywiście wtedy ich nie czytałam, bo miałam dopiero kilka lat. *^v^*
Dla miłośników Kabaretu Starszych Panów, dla niepoprawnych romantyków tęskniących za czasami zaprzeszłymi epoki dobrej prozy w krótkiej formie, wspaniała rozrywka i możliwość obcowania z poczuciem humoru w mistrzowskim wydaniu.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Dwa końce świata

Powieść o tematyce fantastycznej (...). Przedstawia w niej autor katastroficzną wizję zagłady ludzkości, dokonanej za pomocą Niebieskich Promieni przez metodycznego i bezwzględnego szaleńca, Hansa Retlicha, który uważa się za odnowiciela świata i usiłuje zepchnąć człowieka i jego cywilizację z powrotem do jaskini. Przeciwieństwem owego ludobójcy jest przypadkowo ocalały z zagłady skromny subiekt ksiągarski z Warszawy, cokolwiek nieporadny życiowo, ale energicznie broniący tradycyjnego systemu wartości.

Tyle opis z tylnej okładki, i w zasadzie nie chcę do niego dużo dodać, bo zepsułabym Wam przyjemność z czytania tej ksiażki. *^v^*

Antoni Słonimski, wirtuoz słowa, jeden z głównych poetów i kabareciarzy XX-lecia międzywojennego, współtwórca grypu Skamander, ma w swoim dorobku dwie powieści fantastyczne, "Dwa końce świata" z 1937 roku i "Torpedę Czasu" z 1924 roku, obydwie pod kostiumem science-fiction są krytyką totalitaryzmu i militaryzmu. Moim zdaniem największą wartością tej książki jest właśnie słowo, a dokładnie styl mistrza Słonimskiego, który bawi i wciąga, każe przewracać kolejne kartki i nie pozwala odłożyć lektury na później. Polecam!


Nie czytam?...

No i co? Jest początek roku a ja nie czytam?

To znaczy, czytam oczywiście. Wyciągnęłam z półki kiedyś już przeczytaną książkę o tańcu butoh, szybciutko połknęłam powieść Słonimskiego, podczytuję "Bliznobrodego" (nie to, żeby była to ksiażka tak kompletnie nudna, ale wiecie, początek roku...).
Jakoś nie mam rozpędu, a jeszcze ta angina, która mnie gnębi! Zresztą tak samo było na początku zeszłego roku, dopiero wyzwanie czytelnicze w kwietniu mnie rozruszało.
Ale w tym roku nie zamierzam czekać do kwietnia, dziś idę oddać (przetrzymane) ksiażki do bliblioteki i wziąć coś na dobry początek. *^v^*

Jeszcze tylko czekają mnie dwie zaległe recenzje.