wtorek, 24 lutego 2009

Historia pewnej kamienicy

Ta książka od dawna była na mojej liście Doprzeczytajek, ale wciąż była wypożyczona z mojej biblioteki. Ostatnio krążąc między półkami zahaczyłam ją wzrokiem i powędrowała ze mną do domu. *^v^*

Nie wiem, czy się cieszyć, że ją przeczytałam, czy smucić. Na okładce czytamy:
Polakom Egipt kojarzy się przede wszystkim z atrakcyjnymi wakacjami.
Mnie nie, bo tam nie byłam, do tej pory kojarzył mi się raczej z mumiami, faraonami i piramidami, pokazywanymi na okrągło na kanałach Discovery czy History Channel, a od teraz będzie miał gorzki smak losów mieszkańców kamienicy Jakobiana przy ulicy Sulejmana Paszy.

Poznajemy kilkoro ludzi z najróżniejszych warstw społecznych, a więc mamy bogatego biznesmena, który kupuje sobie zwycięstwo w wyborach i nieświadomie wpada w pułapkę zależności od ludzi bogatszych i bardziej wpływowych, mamy młodą dziewczynę, która po śmiercu ojca żeby dopomóc matce w utrzymaniu rodziny musi iść do pracy, w której jest wykorzystywana seksualnie przez szefa, co jest powszechną praktyką i tajemnicą poliszynela, jest dziennikarz homoseksualista, którego romans źle się dla niego kończy, jest podstarzały playboy, młody ideowiec wciągnięty w dżihad, krawiec i jego sklep z koszulami, pijak Ali Kierowca, mieszkańcy eleganckich apartamentów i pokoików w blaszaku na dachu kamienicy. Ich życiem żądzi albo zapalczywość religijna, albo rządze cielesne, albo - w największym stopniu - pieniądze: chęć ich gromadzenia, oszukania na nich innych, używania ich do kupowania ludzi i posad albo do szantażu. A wszystko to na tle wydarzeń politycznych i społecznych 40 lat po rewolucji Nassera, która podobno obudziła wielkie nadzieje na zmiany. Obecnie widzimy tylko korupcję w strukturach władzy, podwójną moralność, żonglowanie zasadami islamu dla własnych celów, pranie mózgu młodym ludziom, którzy wstępują do organizacji terrorystycznych, tęsknotę za czasami sprzed rewolucji.

Nie ma tutaj bohaterów pozytywnych albo takich, którym w życiu dobrze się wiedzie, i tylko jedna historia kończy się pozornym, moim zdaniem, happy endem. Odkładam tę ksiażkę z mieszanymi uczuciami.

piątek, 20 lutego 2009

Śmierć i trochę miłości

Anastazja Kamieńska to rasowy milicyjny pies gończy. Na dzień przed własnym ślubem siedzi w pracy do 21:00, w drodze do domu przypadkiem udaje jej się zdobyć nowe fakty w zamkniętej już sprawie o gwałt, a następnego dnia w minutę po zawarciu związku małżeńskiego zaczyna rozwiązywać zagadkę morderstwa panny młodej w Urzędzie Stanu Cywilnego. Oficjalnie jest na urlopie, jednak nawet na chwilę nie potrafi "odwiesić munduru do szafy" i zamienić się w zakochaną młodą żonkę, tak więc wspomaga swoich kolegów jak może, prowadząc działania operacyjne z domu, aż do spektakularnego rozwiązania zagadki. *^v^*

Marinina pisze umiejętnie, już na samym początku zręcznie udało jej się skutecznie i na długo zmylić mnie co do osoby głównego podejrzanego *^v^* (ale nie napiszę, co mam na myśli, żeby nie psuć Wam lektury), a w trakcie ksiażki chwilami wydaje nam się, że intryga została utkana w zbyt prosty sposób, że tak się nie pisze kryminału, żeby czytelnik wiedział wcześniej od policjanta, kto zabił, a za moment okazuje się, że czytelnik guzik wie, bo skuszony łatwymi rozwiązaniami za szybko wyciągnął niewłaściwe wnioski, a okoliczności zbrodni i ich potencjalni uczestnicy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Postać inteligentnej, energicznej Kamieńskiej, ze zmysłem do zauważania szczegółów, której umiejętności wywiadowcze zasilane są morzem kawy i papierosów, jest wisienką na tym kryminalnym torcie. ^^

Kiedyś zaczytywałam się w kryminałach stojących w biblioteczce moich dziadków, była Agatha Christie i Joe Alex, szczególnie pamiętam też ksiażkę Noel'a Random'a "Dwie rurki z kremem", znałam ją na pamięć. Teraz przyszedł czas na Mankell'a i Marininę, podrzućcie mi innych dobrych współczesnych pisarzy, którzy tworzą dobre kryminały. ^^

Na koniec taki nieco gorzki cytat, który mógłby się spokojnie odnosić również do polskiej aktualnej rzeczywistości (kiedy Nastia rozmyśla nad tym, jak bardzo jej matka, mieszkająca w Szwecji, oderwała się od rosyjskich realiów):
Boże drogi, mamo, nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, jak my tutaj żyjemy. (...) No bo jeżeli mnie nie odpowiada to, co pokazuje telewizja, a jednak ten chłam idzie na wszystkich kanałach, widocznie większości się podoba. Wygląda na to, że większość w naszym kraju stanowią ludzie, którym się podoba ten kudłaty idiota i jego trywialne dowcipy, niekończące się teledyski prymitywnych piosenkarzy w bransoletach i kolczykach, reklamy, od których robi się niedobrze. Tacy teraz jesteśmy, mamo, pełni gniewu, rozdrażnieni i bezmyślni, (...)

środa, 18 lutego 2009

Biała lwica

Nie jestem zbyt rozeznana w historii politycznej na świecie, o Burach słyszałam i postaci Nelsona Mandelli czy prezydenta de Klerka też nie są mi obce, ale nie miałam pojęcia o szczegółach losów Republiki Południowej Afryki z ostatnich 200 lat, stosunkach między Holendrami, Anglikami i rdzenną ludnością tego rejonu.

Powieść Mankell'a "Biała lwica" rozgrywa się w połowie właśnie w RPA, a intryga dotyczy planowanego zamachu na jedną z najważniejszych osób w państwie świeżo wyzwalającym się z polityki apartheidu. Ale oczywiście jurysdykcja Kurta Wallandera obejmuje okręg Skanii i druga połowa akcji ma miejsce w Szwecji, gdzie popełnione zostaje brutalne morderstwo, początkowo kompletnie niezrozumiałe i nie powiązane z niczym, z czym chciałoby się je powiązać. Jednak nigdy nie ma tak, żeby nie było nawet najmniejszego punktu zaczepienia i oczywiście Wallanderowi udaje się rozwikłać zagadkę i zapobiec urzeczywistnieniu się zamachu.

W książkach Mankell'a podobają mi się dwie rzeczy - po pierwsze, jest to jeden z autorów, którzy piszą w taki sposób, że nie można się oderwać od fabuły. Rozdziały kończą się dokładnie wtedy, kiedy czytelnik oczekuje kolejnego zdania, wyjaśniającego co nieco w akcji, i trzeba przebrnąć przez następny fragment, który często opowiada historię innych zdarzeń, żeby dojść do wyczekiwanego rozwiązania. Jednak w trakcie czytania owego rozdziału już wciągnęły nas losy innego bohatera i teraz o nim chcemy się dowiadywać coraz to nowszych faktów, ale autor w odpowiednim momencie zostawia historię B, żeby powrócić do historii A, znowu studząc na chwilę nasze zaangażowanie i rozniecając zainteresowanie uprzednimi wydarzeniami, żeby na koniec umiejętnie spleść wszystko w zgrabny węzeł. Takie książki czytamy do 2-3 w nocy, powtarzając sobie słodkie kłamstewko w brzmieniu: "Jeszcze tylko ten jeden rozdział..."

Po drugie, Mankell potrafi umiejętnie nakreślić fizyczny i psychologiczny obraz swoich bohaterów, jego postaci żyją, nie są papierowe mimo, że są przecież na papierze. Widać to szczególnie w "Białej lwicy", gdzie wnikamy głęboko w umysły i dusze burskich ekstremistów z białej elity RPA, czarnych będących na ich usługach, którzy ich nienawidzą i współpracują z nimi dla własnych korzyści, wreszcie samego Wallandera, człowieka pokazanego na tle swojego kraju, miejsca pracy, stosunków z rodziną, zainteresowań.

Postanowiłam uporządkować nieco kolejność czytania cyklu Mankell'a o Wallanderze i wypisałam sobie tytuły wraz z latami wydania. Okazuje się, że zaczęłam od piątej z kolei powieści, (1995 "Fałszywy trop"), a potem wróciłam do pierwszej z 1991 roku ("Morderca bez twarzy"). "Biała lwica" jest trzecia, tak więc teraz powinnam się zabrać za "Psy z Rygi" z 1992 r i "Mężczyznę, który się uśmiechał" z 1994. Wbrew pozorom ma to znaczenie, bo jak pisałam powyżej Wallander opowiada nam swoją historię, a w niej następstwo wydarzeń jest ważne, jeśli chcemy poznać go bliżej.

poniedziałek, 16 lutego 2009

Wyróżnienie

Moje wypociny na temat przeczytanych lektur spotkało wyróżnienie, przyznane mi znienacka z trzech stron na raz - mianowicie od Mary, Justyny K. i Orchisss. *^v^*


Bardzo Wam dziękuję, czuję się zobligowana do jeszcze wytrwalszego czytania i recenzowania, idę dzisiaj do biblioteki po nowe książki! ~^o^~

Nie przekażę tej nagrody konkretnym trzem czy pięciu czy siedmiu osobom, bo po co przepisywać moją listę linków do blogów książkowych, która cały czas siedzi sobie w bocznym pasku bloga, wszystkie zasługują na to wyróżnienie, bo wszystkie mnie inspirują czytelniczo, inaczej by ich tam nie było! =^^=

piątek, 13 lutego 2009

Powroty nad rozlewiskiem

Dostałam tę książkę od teściowej jakiś czas temu, przy pożegnaniach w drzwiach, po jakimś spotkaniu rodzinnym, i tylko rzuciłam okiem na okładkę, a potem w domu odłożyłam ją na stosik do przeczytania i zapomniałam z powodu innych lektur. Kiedy sięgnęłam po nią dwa dni temu, byłam absolutnie przekonana, że na półce czeka na mnie trzecia część cyklu o życiu nad rozlewiskiem Małgorzaty Kalicińskiej, a tu niespodzianka - to prequel do debiutu pisarskiego pani Małgorzaty, losy Barbary, matki znanej nam z "Domu nad Rozlewiskiem" Gosi.

Swoimi wspomnieniami sięga do wczesnego dzieciństwa podczas okupacji, następnie szybko prześlizguje się po czasach szkolnych i studiach w Warszawie, żeby na dłużej zatrzymać się na dorosłym życiu. Mój pierwszy zarzut do tej książki dotyczy właśnie tego pierwszego okresu - bohaterka snuje swoje wspomnienia jako dojrzała kobieta, dlaczego w takim razie czytając o jej losach jako pięcioletniej dziewczynki czułam, że tak opowiedziałoby to dziecko w podobnym wieku, a o czasach gimnazjalnych - nastolatka? Oczywiście te rozdziały nie są pisane dziecięcym szczebiotem czy jakąś specyficzną gwarą nastolatków, chodzi mi raczej o pewne odczucia, jakie we mnie pozostały, jakby autorka delikatnymi środkami wystylizowała te części powieści w taki sposób. Dziwne.

Mój drugi zarzut odnosi się do komentarza na okładce, napisanego przez Ninę Terentiew:
(...) Całe moje pokolenie wychowało się w PRL-u, (...) Adapter Bambino, big-beat, telewizja, inna niż dotąd muzyka, prywatki... To wszystko jest w tej książce. (...)
A właśnie, że nie ma! Owszem, najpierw mamy przywołane czasy dobrobytu sprzed wojny oraz powojenną biedę i zmagania z nią rodziców Barbary, i to jest bardzo ciekawie przedstawione, ale PRL?... Tu i ówdzie jest o tym i o owym wspomniane, gdzieś tam majaczą się wydarzenia polityczne ówczesnych czasów, i wiemy, że nasza bohaterka lubi oglądać w czwartki "Kobrę", jej były mąż jest w partii i raz przez dwa tygodnie była z kochankiem w Sopocie i tam bawiła się na prywatce w sopockiej willi jego kolegi. Moim zdaniem prawie wcale nie ma tutaj tego tła, i wyjąwszy kilka elementów dodanych jakby na siłę tu i ówdzie, można by czytać tę książkę jako zapis poplątanego życia współczesnej nam kobiety, która z sercem złamanym przez ukochanego wyszła za mąż bez miłości, bo trafiła na dobrego człowieka i ze strachu, że nic lepszego jej się nie przytrafi, która nie miała instynktu macierzyńskiego i znudziła się dostatnim życiem "dyrektorowej", angażując się w ognisty romans z mężczyzną żonatym i dzieciatym, który po czasie burzliwych uniesień zostawił ją i wrócił do rodziny. Która wreszcie zmuszona okolicznościami do stabilizacji na wsi w domu rodzinnym powoli uczy się życia na nowo, wciąż przeżywając burzliwe stosunki damsko-męskie z różnymi adoratorami, aby wreszcie odnaleźć tego jednego jedynego. Dla dodania kolorytu ma brata homoseksualistę, siostrę dewotkę, szwagra pantoflarza, w spadku wraz z gospodarstwem adoptowaną przez jej matkę upośledzoną umysłowo Kaśkę.

Jednak wbrew moi zarzutom "Powroty..." to niezłe czytadło, nieco przesłodzone (postaci rodziców Basi, Bronisławy i Michała, są wręcz wyidealizowane, ale kto by nie chciał mieć takiej matki jak Bronia! ^^), suto okraszone gospodarskimi poradami i przepisami kulinarnymi, ciepłe i w sumie - życiowe, bo wiadomo, że życie nie takie scenariusze potrafi nam napisać.

W drugiej części cyklu, "Dom nad rozlewiskiem", Basia zamienia się w swoją matkę Bronię - opokę i wyrocznię, wiedźmę (tę, która WIE, zresztą ta przemiana zapoczątkowuje się już w "Powrotach...") i ciepłą przystań, a jej miejsce kobiety na zakręcie zajmuje jej córka Małgosia. Trochę niepokoję się o zawartość trzeciego tomu, "Miłość nad rozlewiskiem", który nie zbiera już tak pochlebnych recenzji, jest podobno absolutnie przesłodzony, i chyba znowu powtarza ten sam schemat, tym razem zamieniając Basię na Małgosię a na jej miejsce wskakuje córka Paula. Mam nadzieję, że nie przerodzi się to w niekończący się cykl o kolejnych kobietach z rodu Matz'ów, przeżywających burzliwą młodość i stateczną dojrzałość, kiedy przyjdzie im zająć się gospodarstwem nad rozlewiskiem, zresztą, biorąc pod uwagę, że Paula żyje w obecnych czasach, autorka musiałaby z kolejnymi pokoleniami wybiec daleko w przyszłość, i zrobiłoby się (prawie science) fiction. *^v^*

I mam jeszcze jedną uwagę językową- czy tytuł nie powinien brzmieć "Powroty nad rozlewisko"?...

czwartek, 12 lutego 2009

W ogrodzie pamięci

No proszę, znowu, tym razem całkiem przypadkiem, trafiłam na historię rodziny żydowskiej. Jednak w przeciwieństwie do książek Singera czy Hena, nie znajdziemy tutaj kultury żydowskiej zbyt wiele. Bowiem wraz z przedwczesną śmiercią pradziadka autorki, Joanny Olczak-Ronikier, rodzina zarzuciła częściowo obrzędowość swych przodków i stopniowo asymilowała się z Polakami. Babka autorki pisze w swoich wspomnieniach: Po śmierci ojca nasz dom rodzinny nie różnił się od innych domów polskich. Co autorka komentuje:
Skraca i upraszcza trudny proces asymilacji. Bo przecież, zachowawszy wyznanie mojżeszowe, zachowano także postawowe tradycyjne obyczaje: bracia obchodzili bar micwę, ślubów udzielał rabin, bliskich grzebano na żydowskim cmentarzu. Owszem, dzieci mówiły po polsku, nie znały jidysz, chodziły do polskich szkół i czytały polską literaturę, ale żyły dalej w kręgu ludzi pochodzenia żydowskiego.
"W ogrodzie pamięci" to barwna opowieść o kilku pokoleniach bardzo rozbudowanej rodziny Horwitzów, zaczyna się w połowie XIX wieku a kończy na czasach współczesnych, na pokoleniu wnuczki pani Joanny. Wraz z autorką szczerze żałowałam, że tak mało zachowało się zapisków jej babki z czasów młodości (jej pamiętniki spłonęły w Powstaniu Warszawkim), gdyż byłoby to piękne świadectwo życia codziennego w Warszawie z przełomu wieków. Bo czyż takie opisy nie przenoszą nas w inny bajkowy świat?
Kamienica przy Królewskiej mieściła się w okolicy Ogrodu Saskiego. Dzieci chodziły tam często na poobiednie spacery. W alei "Owocowej" był kosik, w którym sprzedawano cukeirki i lemionadę. W alei "Literackiej" - studnia, z której podopieczne Towarzystwa Dobroczynności czerpany najsmaczniejszą wodę na świecie i sprzedawały ją za grosze spragnionym. W alei "Głównej" szumiał gąszcz olbrzymich kasztanów i sypał się na głowę puch z kwitnących drzew. W strugach wody tryskających z fontanny załamywało się światło słoneczne, tworząc czarodziejskie tęcze. Po alejkach biegały elegancko ubrane dziewczynki z piłką lub skakanką, pilnowane przez francuskie bony. (...) W latach szkolnych Ogród Saski przemierzany był dwa razy dziennie, w drodze na pensję i z powrotem. Obok sadzawki, po której pływały bielutkie łabędzie, a w zimie ślizgali się wesoło łyżwiarze i łyżwiarki, wychodziło się na ulice Niecałą i szło dalej przez Plac Teatralny, gdzie starsze siostry trzymały mocno za ręce młodsze i rozglądały się uważnie, przechodząc przez jezdnię, żeby nie wpaść pod wóz albo dorożkę. Potem droga prowadziła przez Senatorską do rogu Miodowej.
Na rogu Senatorskiej i Miodowej stała ogromna stara budowla - Pałac Sołtyka - dawna siedziba biskupów krakowskich. Nowy właściciel wynajmował tam pomieszczenia niezliczonej liczbie lokatorów. Od ulicy Senatorskiej, na parterze, znajdowały się najelegantsze sklepy w mieście: skład szkła i porcelany Izdebskiego, konfekcja damska Thonnesa, zakład zegarmistrzowski Lilpopa, (...) księgarnia Hoesicka.
Warszawa w tamtych czasach była bardzo kosmopolityczna, ale mimo wielkiej różnorodności narodowościowej i kulturowej ludzie pochodzenia żydowskiego byli źle postrzegani,
Ludzi z tego samego środowiska, zasymilowanych inteligentów, łączyły podobne zainteresowania, ale także podobne problemy. Bolały nieufność, niechęć, pogardliwy stosunek polskiego otoczenia do intruzów.
co nasilało się stopniowo i w czasie drugiej wojny przerodziło wręcz w nienawiść (oczywiście byli ludzie Żydom przyjaźni, bez nich nie byłoby Joanny Olczak-Ronikier a historia jej rodziny skończyłaby się w latach 40-tych XX wieku...). Jest to smutny wątek przewijający się przez całą książkę, pokazujący, jak ludzie małostkowi i ograniczeni w swych poglądach dają się ponieść fali zbiorowych uprzedzeń i prowadzi to do bólu i tragedii.

Kobiety w rodzinie Horwitzów były silne, mądre, harde, zaradne, niezależne, a ich mottem życiowym podawanym sobie z pokolenia na pokolenie było Kopf hoch!, czyli Głowa do góry!, co oznaczało zarówno niezamartwianie się rzeczami, na które nie miały wpływu, ale także zachowanie godności i szacunku do samego siebie, patrzenie ludziom prosto w oczy, z podniesionym czołem. Musiały takie być, gdyż mężczyźni albo szybko je odumierali (pradziadek autorki zmarł w wieku 38 lat pozostawiając żonę z dziewiątką dzieci), albo byli słabi psychicznie, skłonni do depresji (jak ojciec autorki), życiowo niezaradni. Dodatkowo byli skłonni do angażowania się w kwestie polityki i ideologii, jak np.: brat babki autorki, który od młodości był pochłonięty ideą socjalizmu i działaczem kolejnych organizacji socjalistycznych i komunistycznych, co mu zresztą w latach 40-tych w Rosji za rządów Stalina, bynajmniej na dobre nie wyszło.
Na przykład musiały przede wszystkim zadbać o dobry ożenek dla swoich córek.
Znalezienie odpowiednich mężów dla córek to wedle tradycji żydowskiej podstawowy obowiązek rodziców. Małżeństwo było zbyt poważną sprawą, żeby zawierać je z miłości. Chodziło przecież o przyszłość dwojga ludzi i ich potomstwa. Kojarzeniem par zajmowali się starsi: rodzina, przyjaciele, zawodowy swat. Przed podjęciem decyzji omawiano szczegółowo zalety i wady obu stron, po kupiecku rozważano wszystkie za i przeciw. Młodzi nie mieli zbyt dużo do powiedzenia.Nieodzownym atrybutem małżeńskiego kontraktu był posag. (...) Staropanieństwo którejś z córek wydawało się życiową katastrofą.
Ale też były zmuszone zadbać o byt swój i rodziny, jak prababka autorki, która znała się na rachunkach i doskonale zarządzała finansami całej rodziny, jak babka, która po śmierci męża podniosła na nogi zadłużone wydawnictwo i wyprowadziła je na prostą a podczas okupacji nadal przez jakiś czas prowadziła działałność wydawniczą i księgarnię na Marszałkowskiej, a jej matka po wojnie w Krakowie, gdzie rzuciły ją wraz z babką wojenne losy, na kilka lat reaktywowała wydawnictwo i prowadziła bogate życie intelektualne.

Jestem też oczarowana tym, jak żyło się w Europie przełomu wieków, bo ze wspomnień o rodzinie Horwitzów wyłania się obraz ludzi inteligentnych, wykształconych, władających wieloma językami i kształconych na wielu europejskich uniwersytetach, swobodnie podróżujących między najbardziej popularnymi i interesującymi miejscami na ówczesnej mapie - Paryż, Wiedeń, Bruksela, Ostenda, Baden Baden, Berlin, Gandawa, Zurich. Rodzina rozsypywała się po całej Europie, ale nadal była ze sobą bardzo zżyta i cały czas utrzymywała kontakt listowy i bezpośredni, bo podróże nie stanowiły dla nich żadnego problemu (a nie wszyscy byli zamożni).
Na przykład tak przygotowywano się do wyjazdu zimą do Zakopanego:
Potrzebne były pszporty, by przekroczyć granicę między Królestwem a Galicją. Zabierano specjalne obuwie sukienne, lub z mocnej skóry, na grubej podeszwie, broń Boże na obcasach. Gumowe płaszcze przeciwdeszczowe. Grube wełniane peleryny z kapturami. Ciepłą bieliznę, bo wieczory bywały chłodne. Dla dam kapelusze z woalkami i parasolki słoneczne, bo słońce górskie paliło mocno. Dla panów podkute laski do górskich spacerów. Lornety, by podziwiać piękno gór. Zapasy herbaty, cukru, araku, świec - na wszelki wypadek.
Mogłabym jeszcze długo pisać o losach rodziny Horwitzów, wspominając ich udział w zawieruchach historii, zaangażowanie w walkę o niepodległość Polski, kontakty z elitą intelektualną Europy, straszne wydarzenia z okresu II Wojny Światowej, narodziny i śmierci, ale pozostawię Was już sam na sam z tą cudowną ksiażką. *^v^*