czwartek, 7 października 2010

Peanatema

Jestem wielką fanką literatury Stephensona od jego pierwszej przeczytanej przeze mnie książki "Diamentowy Wiek", i każdą kolejną połykam niczym smakowity kąsek albo delektuję się nią jak wystawnym kilkudaniowym obiadem, bo trudno mówić o połknięciu na raz całego Cyklu Barokowego albo "Peanatemy" właśnie. *^v^* Ta ponad dziewięciusetstronicowa powieść oczarowuje i wciąga czytelnika, ale nie od pierwszych stron, jak można by się spodziewać.

Dlaczego? Bo opowiada o świecie podobnym do naszego, rządzącym się podobnymi prawami, ale trzeba się przyzwyczaić do różnic, nauczyć nowych terminów, przyswoić odmienne słownictwo określające znane nam i nieznane pojęcia. I kiedy już przestawimy nasz umysł na język Peanatemy, wpadamy w wir wydarzeń niczym Alicja do króliczej nory, i wcale nie chcemy, żeby te 900 stron szybko się przewinęło. Co nie znaczy, że jest to powieść akcji, choć jest w swej treści bardzo różnorodna i jak zwykle u Stepehnsona bardzo "filmowa", tak więc akcję rodem z filmu sensacyjnego też tutaj znajdziemy.

Przede wszystkim jednak jest to książka filozoficzna, stawia pytania o naturę świata i człowieka, a autor moim zdaniem wyraźnie sympatyzuje ze światem naukowym, stawiając usystematyzowany świat nauki deklarantów ponad jałowym światem sekularów extramuros. Czy jednak w obliczu zagrożenia z zewnątrz mogą istnieć osobno? ~^^~

Podczas czytania miałam jeszcze jedno odczucie, którego nie mogłam się pozbyć w trakcie całej lektury Peanatemy - że gdyby dane mi było posłychać muzyki tworzonej w świecie fraa Erasmasa, to mogłaby brzmieć tak, jak wczesne utwory Dead Can Dance. ~^^~

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz