środa, 28 października 2009

Studio Sex

Lubię, kiedy książka mnie zaskoczy. Ta zaskoczyła mnie bardzo, i to dwa razy.
Po raz pierwszy, kiedy w 3/4 objętości okazało się, że ta całkiem zgrabnie napisana ale wciąż jedna z tysięcy podobnych historia kryminalna zaczyna bardzo ładnie składać się w spójną całość, bez zbędnych wątków-zapychaczy kartek, bo każdy z wątków okazał się ważny.
Po drugie, kiedy prawie pod sam koniec okazało się, że nie wszystko jest tym, co nam się wydaje, że jest. I nie mogę napisać nic więcej, bo zepsuję Wam lekturę, a przeczytać tę książkę warto! *^v^*

"Studio Sex" Lizy Marklund to pierwszy tom z kryminalnego cyklu, którego główną bohaterką jest Annika, młoda stażystka a potem dziennikarka popołudniówki, która niestrudzenie rozwiązuje zagadki morderstw, popełnionych w Sztokholmie. Ciekawą stroną tej książki jest właśnie zabieg pokazania śledztwa prowadzonego przez dziennikarkę, a nie policjanta czy detektywa, czyli tak jakby od drugiej strony barykady.
Dodatkowo poznajemy mechanizmy działania biura prasowego, sposoby i okiliczności pozyskiwania faktów (czasami całkiem przypadkowe i zależące od bycia w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie), siłę informacji i dezinformacji mass mediów (którą nasza bohaterka poznaje na własnej skórze...).
Polecam.

poniedziałek, 19 października 2009

Tajemnica Czerwonego Domu

Kiedy pomyślę o książkach mojego dzieciństwa, to jedną z pierwszych na liście jest "Kubuś Puchatek" Aleksandra Alana Milne. Nie wiedziałam jednak, że ten autor napisał również kryminał, jakiego nie powstydziła by się Agatha Christie czy Arthur Conan-Doyle.

"Tajemnica Czerwonego Domu" ma nawet swoją parę detektywów, którzy jawnie odwołują się do sławnej pary Holmes/Watson. Antony Gillingham, młody gentelemen o przenikliwym umyśle czyni samego siebie głównym detektywem w sprawie morderstwa popełnionego w Czerwonym Domu, a przyjaciela Billa Beverleya mianuje swoim Watsonem.
Mamy tu do czynienia z klasyczną brytyjską powieścią kryminalną w najlepszym tego słowa znaczeniu, tak więc jest wiejska posiadłość pewnego gentlemena, grupa gości w odwiedzinach, rezolutny przybysz z zewnątrz który potrafi spojrzeć na całość z otwartym umysłem, oczywiście jest też trup. Bardzo przyjemna lektura na deszczowe popołudnie pod kocem z filiżanką angielskiej herbaty i bułeczkami scones z konfiturą pomarańczową.

Przyjemności czytania nie odebrał mi fakt, że zaraz na początku domyśliłam się intrygi wokół morderstwa (miałam swoją teorię, która pod koniec się potwierdziła), jednak nie znając wszystkich faktów nie mogłam wiedzieć, dlaczego tak się stało, co zresztą zostało mi na końcu ładnie wyjaśnione. *^v^*

Acha, jeśli wpadł Wam w ręce egzemplarz wydawnictwa Da Capo (nie wiem, czy były u nas inne wydania), nie czytajcie skróconego opisu treści na tylnej okładce, ten, kto napisał to streszczenie chyba wcale nie czytał książki...

piątek, 16 października 2009

Trzech panów w łódce (nie licząc psa)

O, mamuniu!... Kiedy dotarłam do piątego rozdziału, myślałam, że jednak nie uda im się wyruszyć!... Tę książkę powinni przeczytać ci, którym się wydaje, że długo pakują się przed wyjazdem na wakacje. *^v^*

"Trzech panów w łódce (nie licząc psa)" Jerome K. Jerome to ponadczasowy klasyk i wielka gratka dla miłośników literatury brytyjskiej z końca XIX wieku. Towarzyszymy w niej trzem londyńskim młodzieńcom (nie licząc psa), którzy wybrali się na wycieczkę łodzią po Tamizie i przebyli 123 mile, od Kingston do Pangbourne.

Opowieść zaczyna się pewnego wieczora, kiedy to trzech hipochondryków, George, William Samuel Harris oraz nasz czcigodny autor, opowiadają sobie o niezliczonych chorobach, jakie ich trapią i od razu trafiamy na historyjkę (których w całej książce pełno, a zdarzają się co krok w bok od głównego nurtu wydarzeń) jak to główny bohater poszedł do lekarza, i wyliczywszy mu szereg chorób, jakie mu dolegają, a o których wyczytał w encyklopedii zdrowia, dostaje od niego receptę na zdrowie:
1x befsztyk plus 1x kwarta piwa co sześć godzin
1x dziesięciomilowy spacer co rano
1x łóżko punkt jedenasta wieczór
I nie zaśmiecaj sobie głowy sprawami, których nie rozumiesz.

Zastosowałem się do wskazówek, z tym szczęśliwym - mówię za siebie - rezultatem, że memu życiu chwilowo nie zagraża niebezpieczeństwo.

Następnie po smakowitej kolacji (odrobina steku z cebulą, na deser po kawałeczku ciasta z rabarbarem) i zasiądnięciu w fotelach z kieliszkami pełnymi wina i fajkami w dłoniach nasi bohaterowie doszli do nastęþujących wniosków:
- Potrzeba nam odpoczynku - zawyrokował Harris.
- Odpoczynku i całkowitej odmiany - potwierdził George. Przeciążenie szarych komórek doprowadziło nas do ogólnego wyczerpania organizmu. Zmiana otoczenia i brak konieczności myślenia przywrócą nam równowagę psychofizyczną.

Jak postanowili, tak zrobili, i tak zrodził się pomysł na wycieczkę łodzią po Tamizie. Powieść jest świetna! Dokładnie zapoznajemy się w niej z życiem średniozamożnego londyńskiego młodzieńca pod koniec XIX wieku, dowiadujemy się o jego obyczajach towarzyskich, kulinarnych, rozrywkowych, poznajemy topografię okolic Londynu, a wszystko to suto okraszone jest dykteryjkami, dygresjami, specyficznym humorem, przykładami "z życia wziętymi". Na pewno jest to książka, której prawdziwy miłośnik dobrej literatury nie powinien pominąć na swojej liście lektur.

Książka odniosła wielki sukces i była tłumaczona na wiele jezyków, a sam autor mówił o niej:
Napisałem ksiażki, które wydawały mi się bardziej inteligentne bądź bardziej dowcipne. Publiczność upiera się jednak, by pamiętać mnie właśnie jako autora "Trzech panów w łódce (nie licząc psa)".

A co ciebie obchodzi, co myślą inni?

Czy wiecie, że liczb jest dwa razy tyle co liczb? *^v^*
Dla każdej liczby istnieje odpowiednia dwa razy większa i jedna trzy razy większa. Jest nawet taka milion razy większa.
(...) a pojęcie mnożenia bez ograniczeń i brak największej liczby nazywa się "nieskończonością".
"A co ciebie obchodzi, co myślą inni?" to druga książka opowiadająca o życiu Richarda P. Feynmana i stanowi świetnie uzupełnienie pierwszej pozycji. Poznajemy w niej przede wszystkim ojca Feynmana i możemy zrozumieć, w jaki sposób ukształtował się człowiek żądny wiedzy, inteligentny, nie bojący się zadawać pytania i drążyć daną kwestię w poszukiwaniu odpowiedzi.

- Niemożliwe! - odrzekłem, nie zastanawiając się, że poddaję w wątpliwość słowa wielkiego Kartezjusza. (Była to reakcja, której nauczyłem się od mojego ojca: pozbądź się wszelkiego szacunku dla autorytetów, zapomnij, kto to powiedział, zamiast tego popatrz, od czego wychodzi, a na czym kończy, i zapytaj siebe samego: "Czy to ma sens?").
Feynman opowiada też o wielkiej miłości swojego życia, żonie Arlene, która jako młoda dziewczyna ciężko zachorowała na gruźlicę i zmarła, zanim zdążyli nacieszyć się swoim krótkim małżeństwem. Arlene była bardzo silna psychicznie, mądra i dowcipna, i mimo swojego cierpienia zawsze starała się potrzymywać Richarda na duchu, nie pozwalając mu się poddawać żadnym konwenansom - przypominała mu zdanie, które wcześniej sam często powtarzał:
Ja uważałem, że powinno się postępować zgodnie z dewizą: "A co ciebie obchodzi, co myślą inni!"
- Powinniśmy wysłuchac opinii innych ludzi i brać je pod uwagę. Jeżeli opinie okażą się bez sensu, a my stwierdzimy, że oni nie mają racji, to nie ma sprawy!

Druga część książki opowiada o udziale Feynmana w komisji badającej powody katastrofy Challengera i po lekturze tego rozdziału miałam wrażenie, że jedynym członkiem komisji, który rzeczywiście rzetelnie wykonał swoją robotę i naprawdę chciał wyjaśnić, dlaczego prom kosmiczny się rozbił i zginęli ludzie, był właśnie Feynman...

Ostatnią składową ksiązki jest przemówienie "Wartość nauki", wygłoszone przez Richarda Feynmana podczas jesiennej sesji National Academy of Sciences w 1955 roku. Kończy się ono takim akapitem:
Naszą powinnością - jako naukowaców, świadomych wielkiego postępu, którego źródłem jest odpowiednia filozofia niewiedzy, wielkiego postępu, który jest owocem wolności myśli - jest głosić wartość tej ostatniej i uczyć, że wątpliwości nie należy się obawiać, lecz życzliwie je przyjmować i omawiać, domagając się takiej wolności jako naszego obowiązku względem przyszłych pokoleń.



poniedziałek, 12 października 2009

We mgle wrześniowej

"We mgle wrześniowej" Stanisława Zielińskiego to zbiór relacji z wydarzeń września 1939 roku widzianych oczami młodego podchorążego w formie krótkich opowiadań. W trakcie czytania pierwszego z nich miałam przed oczami dowolny film polski z lat 30-tych, tamte twarze, tamte fryzury, ubrania, tamten sposób wysławiania się i patrzenia na świat, wraz z tamtym ciepłym poczuciem humoru.
Manewry udały się: piechota przeszła dziewięćdziesiąt kilometrów, kuchnie utknęły na tyłach, ułani chodzili okrakiem, jakby im cegieł napakowano do spodni. Słowem - warunki bojowe.
Ale już za chwilę nastrój staje się bardziej minorowy. Wybucha wojna i pokazuje swoje nastraszniejsze oblicze - śmierć i kalectwo, niemożność obrony ojczyzny z najbardziej prozaicznych powodów: braku podstawowego wyposażenia wojskowego i wyszkolenia, płonne nadzieje na brytyjską odsiecz, upokorzenie niewolą, głód. To trudna lektura, bo bardzo osobista, i dokładnie widać i czuć ból, gorycz, cierpienie, złość wynikającą z niemocy. Pouczający obrazek, który powinien dać nam, następnym pokoleniom, do myślenia, żeby coś takiego nigdy się nie powtórzyło.
W głąb kraju unosimy cała gorycz klęski. Za nami zostają kupy łusek i dogasające wraki czołgów.

Mam jednak tej książce coś do zarzucenia. Nie tyle książce, co wydawnictwu Zysk i S-ka, bo zastosowało tu praktykę, której nie znoszę. Książka ma 190 stron, a mogła spokojnie mieć tylko 100, bo została wydrukowana bardzo duża czcionką, niczym dla niedowidzącego albo jak książeczka dla dzieci. Natomiast cena wynosi 32,90 zł, tyle, ile tydzień temu zapłaciłam za 500-set stronicową książkę Patricka O'Briana, wydrukowaną drobnym maczkiem, bo gdyby zwiększyć czcionkę to wyszłaby cegła nie do uniesienia.
Rozumiem, że w tej chwili jest sezon na literaturę z kręgu tematyki II Wojny Światowej, ale śmieszy mnie takie sztuczne zwiększanie powierzchni książki, żeby podwyższyć za nią cenę...

Pan raczy żartować, panie Feynman!

Wielkie umysły tego świata nie wzięły się znikąd, nie pojawiły się znienacka w dorosłej postaci, żeby zaprezentować światu genialne pomysły i rozwiązania problemów, i zgarnąć nagrodę Nobla czy szereg innych nagród. Tak jak my wszyscy, urodzili się, dorastali, byli dziećmi, nastolatkami, studiowali, bawili się i pracowali.

I o tym właśnie opowiada ksiażka "Pan raczy żartować, panie Feynman!", gdyż jest to zbiór wspomnień z dzieciństwa, młodości i dorosłego życia genialnego fizyka noblisty Richarda E. Feynmana, który jawi się nam jako postać niesamowicie barwna, ciekawa życia, logicznie myśląca i empirycznie sprawdzającą swoje pomysły. Feynman był ciekawskim dzieciakiem, który większość czasu spędzał w swoim domowym laboratorium, gdzie konstruował dzwonki alarmowe, obwody elektryczne, rozkładał najróżniejsze urządzenia na części pierwsze, żeby poznać ich działanie.
Nie majstrowałem tyle, ile bym chciał, bo mama stale wyganiała mnie na dwór, żebym się bawił.
To zdanie najlepiej oddaje jego naturę badacza.
Dorastając, pogłębiał swoją wiedzę i odkrył pierwszą wielką miłość swojego życia - matematykę. Przeprowadzał dowody różniące się od tych w podręcznikach i wymyślał własne symbole matematyczne, bardziej pasujące mu do charakteru danej funkcji.
Uważałem, że moje symbole nie są gorsze, a może nawet lepsze od normalnych.
Stąd była już prosta droga do fizyki i do nagrody Nobla. *^v^*

Feynman zawsze był pełen pomysłów, racjonalizował otaczającą go rzeczywistość z różnym skutkiem i zrozumieniem ze strony otaczających go ludzi, rozkładał wszystko na czynniki pierwsze i badał, chcąc poznać naturę rzeczy. Nie było dla niego dziedzin, których nie ogarniał, a na pewno starał się zawsze wypracować metodę obcowania z różnymi zjawiskami i dziedzinami nauki, ale nie tylko, bo m.in. nauczył się rysować i z powodzeniem wystawiał swoje obrazy. Jego wspomnienia burzą nasze stereotypowe postrzeganie naukowca jako zamkniętego w pracowni mruka i samotnika. A przede wszystkim wierzył w potęgę nauki i logicznego myślenia.

Jest coś niedobrego z ludźmi: nie uczą się przez zrozumienie, tylko jakoś inaczej, pewnie na pamięć. Ich wiedza jest taka krucha!

Von Neumann dał mi pod rozwagę następujący pomysł: że nie trzeba czuć się odpowiedzialnym za świat, w którym się żyje. Skutkiem jego porady rozwinąłem w sobie bardzo silny zmysł społecznego tumiwisizmu. Od tej pory jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem.

Zawsze byłem taki narwany,: kiedy rozmawiałem o fizyce, nigdy nie pamiętałem, kim mam do czynienia. Jeśli pomysł wydawał mi się błędny, mówiłem, że wydaje mi się błędny. Jeżeli wydawał mi się słuszny, mówiłem, że wydaje mi się słuszny. Prosta zależność.
Zawsze taki byłem. Jest to miłe i przyjemne - jeśli ktoś potrafi się na to zdobyć. Mam w życiu to szczęście, że potrafię.