wtorek, 22 lipca 2008

Spuścizna

Po tę książkę sięgnęłam przypadkiem, będąc na działce i przeglądając niewielką biblioteczkę tam zgromadzoną. A jak zaczęłam ją czytać, to nie mogłam przestać... *^v^*
"Spuścizna" (1970) to barwna, tętniąca życiem powieść, przedstawiająca narodziny i zgony, wesela i rozwody, błyskotliwe kariery i życiowe tragedie ludzi różnych wyznań, kultur i narodowości.

Ten opis mnie zaintrygował i w pełni oddaje treść książki. Ale jest w niej jeszcze dużo więcej.

Jest Warszawa i Nowy Jork końca XIX wieku, jest środowisko żydowskie - chasydzi i przechrzty, jest niesamowita obrzędowość i tradycje, które pokazują, jak odmienna jest to grupa narodowościowa, a z drugiej strony autor pokazuje nam losy żydów, które mogłyby być udziałem każdego z nas - miłość, zdrada, kariera, szczerość i pozory, zachłanność na władzę i bogactwa, ciężka praca, zbrodnia, radość życia i śmierć.
Wszystko to dzieje się na tle ówczesnej Europy i Ameryki, na tle wydarzeń społecznych i politycznych tamtych czasów, o których, jak się okazało, nie wiedziałam zbyt wiele.

Kilka cytatów, które przybliżają czytelnikowi ówczesną Warszawę:

Zbiegał po schodach długimi susami. Minął Przejazd, Przechodnią, przeszedł Żelazną Bramę i wkrótce znalazł się na Granicznej. Z Ogrodu Saskiego dochodził zapach drzew i trawy. Od strony jezdni czuło się odór końskiego gnoju, rynsztoków, zgniłych owoców. Była to dzielnica targowisk i piwiarni. W półmroku wciąż jeszcze odbywał się załadunek wozów, furgonów i platform. Zajeżdżały spóźnione karetki pocztowe, z których wysiadali podróżni. Idąc ulicą Królewską, zobaczył nagle lampy łukowe oświetlające Marszałkowską. Ta dzielnica Warszawy miała całkiem europejski wygląd. Otwarte tramwaje konne, w których konduktorzy sprzedawali bilety, sunęły po szynach, podzwaniając wesoło. Człowiek w czerwonej czapce przesunął metalowym drążkiem zwrotnice na właściwy tor. Na Zielnej było ciemno i cicho.
Już od dawna nie szedł ulicą Dziką. Obdraci młodzi mężczyźni gromadzili się wokół, rozmawiając i paląc okurki papierosów. Platformy, wiozące żelazne rury, toczyły się po kocich łbach ulicy z ogłuszającym hałasem. Przy bramach wiodących na podwórze handlarze sprzedawali bułeczki, obwarzanki, pieczone jabłka, prażony groch, bób, lukrecję i chałwę. Tragarze nieśli przepełnione kosze lub pchali wózki z towarem. Azriel pamiętał czasy, kiedy to była cicha dzielnica. Obecnie w kazdym oknie znajdował się szyld, a wewnątrz domów maszyny tkały, przędły, cięły, nawijały. Na Gęsiej kupcy wystawali przed sklepami, zapraszając przechodniów do środka. Wszędzie wyrosły hoteliki i restauracyjki.

Minęło lato, jesień a potem zima zapanowała w Warszawie. Miasto się rozwijało - założono już elektryczność. Wkrótce podobno będzie można telefonować z Warszawy do Łodzi, a nawet do Petersburga i Paryża. Niemal codziennie ukazywały się w pracie wiadomości o wynalazkach w zakresie techniki. Mimo tych wszystkich osiągnięć Warszawa tonęła w błocie po kolana i wszędzie widziało się obdartych i głodnych ludzi. Wiele nowych dowmó wzniesiono pomiędzy już istniejącymi, zabudowano też całe nowe ulice, zagęszczenie rosło. Całe rodziny tłoczyły się w wilgotnych i ciemnych suterenach, komorne szło w górę.
Albo ówczesny Nowy Jork, dzielnica żydowska:
Nie o czymś takim marzyła Klara. Ten pełen gonitwy Nowy Jork nużył ją bardziej od Jampola. Nie brakło wszelakich divertissements, wystaw, zabaw i dansingów, ale kobieta, zwłaszcza słabo znająca angielski, nigdzie nie mogła się pokazać sama. Być może lepiej by się urządziła, zamieszkując w dzielnicy żydowskiej. Imigranci żydowscy spotykali się we własnym teatrze, na odczytach, dyskusjach i uroczystościach religijnych. Nawet w zimie panował tam tłok. Ludzie się zbierali na dworze w grupki i rozprawiali, jakby to było lato. Istniały biura pośrednictwa pracy, herbaciarnie, restauracyjki w piwnicach, gdzie podawano domowe specjały i przygrywała muzyka. Odbywały się też zebrania bratnich stowarzyszeń. Sklepy były otwarte do późna; stały przed nimi beczki śledzi, kwaszonych ogórków i kapusty. Z wózków sprzedawano wypiekany w domu chleb, drożdżowe ciaato, chałki, bajgiełki, bułeczki grubo posypane makiem i ciastka. W paszteciarniach klienci zajadali parówki na gorąco z musztardą. Ulicą East Broadway tłumy posuwały sie grupkami. Wszyscy zdawali się należeć do jednej rodziny. Każdy parowiec z Europy przywoził entuzjastów socjalizmu, brodatych i długowłosych rewolucjonistów wzywających do poparcia walki o wolność. zastępy nowo przybyłych imigrantów, zwanych frycami, napłyały codziennie z zagranicy. W każdym mieszkaniu podnajmowano im pokój lub dwa, co trzecia zaś gospodyni przygotowywała posiłki stołownikom z miasta. powstała obfitość szkół rabinackich i kabaretów, restauracyjek koszernych i biur podróży, lokali weselnych i biur pośrednictwa małżeństw. Prostytutki wabiły mężczyzn do swych pokoików, szamesi nawoływali do synagog w celu zebrania potrzebnego minjanu. W warsztatach robotnicy śpiewali nabożne i rewolucyjne pieśni. Wieczorami młodzieńcy i panny tańczyli w wąskich, oświetlonych gazowymi lampani pokojach. Każdy dzień był dniem święta.

Ten fragment jest dla mnie ciekawy, bo ja obecnie mieszkam w dzielnicy położonej jeszcze sporo dalej za wspomnianymi polami Mokotowa, stanowiącymi wtedy skraj miasta. *^v^*
Minęli Marszałkowską i jechali przez pola Mokotowa, przez szeroką biel ciągnącą sie aż po skraj horyzontu. Spirale niebieskawego dymu, unoszącego się z kominów niskich domków, przywodziły na myśl ołtarze ofiarne podziemnych świątyń, w których sprawowano bałwochwalcze obrzędy.

O kobietach amerykańskich końca XIX w.
Tega kobieta w futrze i aksamitnym kapeluszu wysiadła. Ktoś niósł jej koszyk i niedużą walizkę. Pełna, rumiana twarz kobiety wyrażała wielką pewność siebie, jakiej nie mają kobiety europejskie.

Obyczajowość końca XIX w.
Olga była dla wszystkich panią Babad i tylko w dokumentach pozostała panią Bielikową. [Po pierwszym mężu, Rosjaninie] On [Azriel Babad] trwał przy wierze żydowskiej, Olga zaś i dzieci - Natasza i Kola - należeli do kościoła prawosławnego. Ilekroć udawali się w podróż, sprawa się komplikowała z powodu różnych nazwisk w paszportach. Nie mogli zatrzymywać się we wspólnych pokojach hotelowych.

Pamiętacie zabawę ze sznurkiem? Nie wiedziałam, że ma ona jakąś nazwę.
Misza i Kola wyciągnęli kawałek sznurka i grali w etł-bełt. Kolejno zdejmowali sznurek z rąk jeden drugiemu, za każdym razem robiąc przepisowe figury zwane "woda", "cymbał", "miotła", i tak dalej.

Z przyjemnością sięgnę po inne książki Singera, bo pisze pięknie i interesująco.

5 komentarzy:

  1. Mnie Singer kusi od kilku lat. Kilka jego książek stoi u mojego wujka na półce i przyzywa mnie ilekroć znajdę się w ich pobliżu. Zachęciłaś mnie i chyba w końcu po nie sięgnę (a mój schowek biblionetkowy pęknie, moja druga myśl właśnie przeklina blogi czytelnicze, trzecia myśl wie, że to nie na poważnie).

    OdpowiedzUsuń
  2. Singera czytałam w liceum. I tęsknię wciąż za jego pisaniem, podobnie jak tęskniłam za Gordonem;)))
    Na półce kłębią się nowości, a ja powracam w świat już znany;)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Kiedyś zaczytywałam się Singerem. I nawet myślałam o "Sztukmistrzu z Lublina" jako jednej z pozycji do miejskiego wyzwania:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Inblanco, to bardzo dobry pomysł, pozwolisz, że Ci go podkradnę. *^v^*

    OdpowiedzUsuń
  5. Singer to bezsprzeczna wielka klasa w temacie a muszę przyznać, że "Spuścizny" nie czytałam. Nadrobię to dzięki Twej recenzji na pewno!

    OdpowiedzUsuń