niedziela, 10 października 2010

Niewidzialny

Nie każdy szwedzki pisarz to mistrz na miarę Henninga Mankell'a, niestety. Nie jest nim Mari Jungstedt, chociaż stara się bardzo (już przez siedem powieści się stara).

Na malowniczej Gotlandii, podczas sezonu turystycznego, zostaje zamordowana młoda dziewczyna. Podejrzenie pada na jej męża, jako że poprzedniego wieczora widziano, jak doszło między nimi do burzliwej kłótni. Inspektor Anders Knutas, po zapoznaniu się ze sprawą, rozpoczyna rutynowe dochodzenie. Parę dni później zostaje odnalezione ciało innej młodej kobiety zamordowanej w podobny sposób. Śledztwo zaczyna się komplikować, a inspektor musi pogodzić się z faktem, iż przyjdzie mu się zmierzyć z szalejącym na wyspie psychopatycznym zabójcą. Jego wysiłki wspierać będzie dociekliwy dziennikarz Johan Berg, który pomoże mu zebrać w całość fragmenty tej skomplikowanej i przerażającej układanki, a także dołoży wszelkich starań, aby poznać logikę mordercy i odtworzyć historię ofiar.

I tyle, na nieco ponad trzystu stronach zadrukowanych wielką czcionką dużo więcej niż w tym streszczeniu w samej książce nie ma. No, może kilka dialogów i zupełnie na siłę moim zdaniem wsadzony do akcji romans jednej z bohaterek z panem dziennikarzem. Tak, jakby autorka chciała koniecznie zrobić ukłon w stronę tzw. literatury kobiecej, żebym jej powieść przeczytała ja, ale też moja mama, która czytuje prawie wyłącznie romansidła Danielle Steele. Ciekawe, dlaczego np.: Marinina nie robi takich zabiegów? A czyta się ją o niebo lepiej.
Polecam na jedno przedpołudnie pod parasolem na plaży.

czwartek, 7 października 2010

Peanatema

Jestem wielką fanką literatury Stephensona od jego pierwszej przeczytanej przeze mnie książki "Diamentowy Wiek", i każdą kolejną połykam niczym smakowity kąsek albo delektuję się nią jak wystawnym kilkudaniowym obiadem, bo trudno mówić o połknięciu na raz całego Cyklu Barokowego albo "Peanatemy" właśnie. *^v^* Ta ponad dziewięciusetstronicowa powieść oczarowuje i wciąga czytelnika, ale nie od pierwszych stron, jak można by się spodziewać.

Dlaczego? Bo opowiada o świecie podobnym do naszego, rządzącym się podobnymi prawami, ale trzeba się przyzwyczaić do różnic, nauczyć nowych terminów, przyswoić odmienne słownictwo określające znane nam i nieznane pojęcia. I kiedy już przestawimy nasz umysł na język Peanatemy, wpadamy w wir wydarzeń niczym Alicja do króliczej nory, i wcale nie chcemy, żeby te 900 stron szybko się przewinęło. Co nie znaczy, że jest to powieść akcji, choć jest w swej treści bardzo różnorodna i jak zwykle u Stepehnsona bardzo "filmowa", tak więc akcję rodem z filmu sensacyjnego też tutaj znajdziemy.

Przede wszystkim jednak jest to książka filozoficzna, stawia pytania o naturę świata i człowieka, a autor moim zdaniem wyraźnie sympatyzuje ze światem naukowym, stawiając usystematyzowany świat nauki deklarantów ponad jałowym światem sekularów extramuros. Czy jednak w obliczu zagrożenia z zewnątrz mogą istnieć osobno? ~^^~

Podczas czytania miałam jeszcze jedno odczucie, którego nie mogłam się pozbyć w trakcie całej lektury Peanatemy - że gdyby dane mi było posłychać muzyki tworzonej w świecie fraa Erasmasa, to mogłaby brzmieć tak, jak wczesne utwory Dead Can Dance. ~^^~