niedziela, 23 listopada 2008

Podróże w czasie

Zaczyna się właśnie (22 listopada) i potrwa do 30 kwietnia 2009 nowe wyzwanie czytelnicze - Podróże w czasie, a to wyjątek z zasad:

W tym czasie należy przeczytać przynajmniej 4 książki, każda z innej epoki. Można czytać książki z proponowanych list lub inne. Może to być beletrystyka, która opowiada o danej epoce, książki napisane w danej epoce, biografie, książki naukowe i popularnonaukowe. Książki napisane w danej epoce powinny być osadzone w kontekście historycznym, słowem, nie czytamy np. alegorycznych, ponadczasowych powieści, które nic nie mówią o swojej epoce.

Tym razem będę tylko obserwatorem tego wyzwania, nie uczestnikiem, bo... taka idea wcale do mnie nie przemawia. Nie potrafię utożsamić się z wyzwaniem czytelniczym, w którym mam wybrać sobie cztery jakiekolwiek książki z czterech epok. Tak, wiem, nie "jakiekolwiek", bo związane z daną epoką, osadzone w jej kontekście historycznym, ale jest to dla mnie zbyt enigmatyczne, zbyt szeroki wachlarz do wyboru, to tak, jakby tych ram wyzwanie wcale nie miało.
Przejrzę proponowane pozycje i może coś sobie z tej listy wybiorę, ale nie deklaruję żadnych tytułów.

sobota, 15 listopada 2008

Już nic nie muszę

Znowu Grodzieńska, tym razem pierwsza autobiografia z 2000 roku, w formie wywiadu przeprowadzonego przez Beatę Kęczkowską, bogato przeplatana tekstami satyrycznymi pani Stefanii i wierszami jej męża, Jerzego Jurandota. Jako dodatek pani Stefania opisuje kilka ważnych dla niej postaci - swoją matkę, przyszywanego dziadka, Janusza Minkiewicza, Jana Brzechwę.

Nie przeszkadza mi, że niedawno czytałam o tych samych wydarzeniach, w formie bardziej narracyjnej, w tej książce pojawiają się elementy z życia pisarki, których nie zawarła w "Nie ma się z czego śmiać" i vice versa, więc obydwie te ksiażki uzupełniają się wzajemnie.

Skąd taki tytuł?
Inspiracją były rozmowy prowadzone ze swoją przyjaciółką, kiedy jako młode dziewczyny były uczennicami szkoły baletowej:
Rozmawiałyśmy o żarciu. Wtedy nie było anorektyczek i bulimistek. Były chude i tłuste. My, tancerki, musiałyśmy być chude.
- Jak będę stara - mówiłyśmy rozmarzone - to na śniadanie będę jadła trzy bułki grubo z masłem i z kiełbasą i do tego kakao z cukrem.
- A na obiad zupę ze śmietaną i z kluskami.
- Dwa talerze. I dużo klusek.
A inne tematy?
- Będę spała, aż się sama obudzę. W ogóle nie będę miała budzika.
Nasze wizje zawsze zaczynały się od tęsknego weschtnienia:
- Jak będziemy stare...
- Będziemy grube. Nie będziemy musiały się podobać.
- W ogóle nic nie będziemy musiały!
I właśnie to wspomnienie zaświtało mi siedemdziesiąt lat później. Młodzieńcze marzenia się spełniły.
Jestem stara i już nic nie muszę.

Co mi się głównie rzuca w oczy w tej biografii to obraz Jurandota, jakiego nie znalazłam w "Nie ma się..." - rozpieszczonego mamisynka kobieciarza. Stefania Grodzieńska mówi o tych cechach wprost (a ich córka jeszcze otwarciej ^^) ale się nie skarży, i czuć podziw i miłość, jaka łączyła pisarkę z mężem.
Na przykład taki obrazek:
Z gorliwością świeżej małżonki przyszykowałam obfite śniadanie, ładnie nakryłam do stołu. Zasiedliśmy do jedzenia. Zajęta przygotowywaniem sobie kanapki dopiero po chwili zwróciłam uwagę, że mój dopiero co poślubiony mąż siedzi bezradnie i nic nie je. Rozkroiłam bułeczkę i położyłam mu na talerzu. W duchu zachwyciłam się, że taki dobrze wychowany, nie zaczyna beze mnie.
- No, jedz - zachęciłam.
- Kiedy nie mogę.
- Dlaczego?
- Bo nieposmarowane.

Albo ze wspomnień córki:
Złościł mnie jego nieprzezwyciężony wstręt do jakichkolwiek zajęć domowych. Oczekiwał obsługi. Wracał do domu z jakiegoś spotkania towarzyskiego i bez względu na nasze zmęczenie, migrenę lub akcję filmu w tv ogłaszał (zawsze w tej samej formie):
- Kto ma ochotę zrobić mi herbatę?
Wkurzona, zawsze próbowałam obwieścić, że absolutnie nikt, ale nigdy nie zdążyłam. Mama już była w kuchni. Nie do wiary! Ten facet nigdy, ani razu, nie wziął sobie sam herbaty! Kiedy próbowałam robić mamie wymówki, odpowiadała:
- Jeśli ma się do czynienia z takim człowiekiem, to robienie herbaty naprawdę nie jest wysoką ceną.

Teraz zabieram się za Grodzieńskiej "Wspomnienia chałturzystki". *^v^*

środa, 12 listopada 2008

Z dziennika

O śmiertelnych chorobach nie pisze się książek, ludzie nie chcą o tym czytać, jakby sam fakt czytania o raku miał spowodować zarażenie się tą chorobą. Konieczność okresowych badań albo chociażby własnoręczne zbadanie piersi pod prysznicem jest odsuwane "na później", na "kiedy indziej". Jakby sam fakt niedotykania tematu świadczył o tym, że temat nie istnieje.

Mam guzek w piersi. Na szczęście po biopsji okazało się, że to niegroźna fibroadenoma, która od lat nie zmienia swoich rozmiarów, dlatego też nie decyduję się na razie na usunięcie operacyjne. Co nie zmniejsza mojego niepokoju, kiedy co 6 miesięcy robię kontrolne USG, ale nie uciekam od tych badań. I wiem, że gdybym znalazła się w sytuacji pani Krystyny, bez wahania podjęłabym taką samą decyzję - usunięcie piersi.

To bardzo źle, że przed przeczytaniem tej książki wiedziałam, że opowiada ona o roku z życia pani Krystyny Kofty, kiedy zachorowała na raka. Źle, bo od początku czekałam w napięciu, w jakimś takim rozedrganiu, jak na wyrok, kiedy wreszcie pojawi się pierwsza wzmianka o chorobie. A poczekać musiałam przez ponad 100 stron.

Co dziwne, kiedy wreszcie autorka dowiaduje się, że ma raka piersi i idzie na operację, uspokoiłam się i czytałam dalej bez poprzednich emocji, ale może to zasługa pani Krystyny, która chorobę znosiła bardzo dzielnie.
Książka została napisana w formie dziennika, zaczynamy w Sylwestra, i dzień po dniu towarzyszymy bohaterce do następnego Sylwestra. Co ciekawe, zapiski "sprzed momentu rozpoznania choroby" są dosyć sztywne, suche, zimne, dużo o polityce, cyniczne, a zapiski po operacji stają się dużo bardziej osobiste (co zrozumiałe) ale też cieplejsze, ciekawsze, mimo, że nie są wyłącznie radosne, więcej w nich człowieka. Dużo w nich bólu, cierpienia, ale też uśmiechu, prostych radości dnia codziennego, nadziei, małych zwycięstw od jednego badania krwi do drugiego, jednej chemii do drugiej.

Czy ten dziennik zostałby opublikowany, gdyby pani Krystyna ostatecznie przegrała walkę z rakiem? Czy pisałaby go, gdyby kolejne badania dawały złe wyniki? Nie wiem, ale wydaje mi się, że takiej osobie jak Krystyna Kofta musiało się udać, bo też ona sama nie dopuszczała do siebie myśli, że może być inaczej niż dobrze, a siła pozytywnego myślenia i gotowość do walki i stawiania czoła przeciwnościom (ciepienie fizyczne po chemii i psychiczna niepewność bliższego i dalszego jutra - możliwość przerzutów) niosły ją jak na skrzydłach i wspomagały jej rekonwalescencję.

Cytaty:
17 lutego, niedziela
Czytanie, śniadanie, pisanie, taka kolejność.
Potem, podczas pracy, gapienie się na zieleń, którą już widać, już jest inna niż zimowa. Niebo inne i ptaki przeczuwające wiosnę. Wyspokojenie organizmu.

- Mówić? - pyta pani doktor Monika N.
- Mówić. - odpowiadam.
- Ma pani raka. - Krótko i węzłowato.
- Czy jest złośliwy? - pytam bez sensu.
- Każdy rak jest złośliwy. - odpowiada pani doktor.

Gdy Bożena wyszła, siadłam w ogrodzie przy stole i zaczęłam myśleć o tym: Czy teraz jestem bardziej człowiekiem niż kobietą? Chyba nie tylko z tego powodu, że brak mi jednej piersi.

niedziela, 9 listopada 2008

Nie ma z czego się śmiać

Ależ śmiałam się, prawie cały czas! *^v^*
Oprócz oczywiście momentów, w których nie było za bardzo do śmiechu - kiedy czytałam o II Wojnie Światowej albo kiedy autorka opisuje chorobę i umieranie swojego męża, Jerzego Jurandota. Wtedy płakałam.

Mowa o książce "Nie ma z czego się śmiać" Stefanii Grodzieńskiej.
Twórczość pani Stefanii znałam dotychczas tylko z tekstów satyrycznych przypominanych przez Powtórkę z Rozrywki w Trójce, natomiast w swej ignorancji nie wiedziałam nic o jej działalności teatralnej (była współtwórcą teatru Syrena), konferansjerskiej, felietonistycznej. A już na pewno nie znałam jej pasji, fascynacji, i całej tej niesamowitej historii jej życia, która była udziałem wielu intelektualistów urodzonych na początku XX wieku, bo wszyscy oni się znali, trzymali razem i razem tworzyli - to pokolenie Dymszy, Tuwima, Jurandota, Brzechwy, Minkiewicza, Bielickiej, Kwiatkowskiej...

Pani Grodzieńska pisze ciekawie, zręcznie, pięknie. Dowcipnie i z przysłowiowym jajem, a jej styl bardzo przypomina pisanie innej mojej ulubionej autorki - Joanny Chmielewskiej (chociaż powinnam powiedzieć odwrotnie, bo Grodzieńska była pierwsza pokoleniowo *^v^*). Przez całą ksiażkę czytelnik ma wrażenie, że jest z nim prowadzony dialog, pełen faktów, ciekawostek, ploteczek, dygresji i aproposów. Nie można się od tej książki oderwać (odkładałam ją o drugiej w nocy, kiedy już dziubałam nosem kartki).

Wybrane cytaty (tylko dwa, mi najbliższe, bo jest ich tak wiele, że musiałabym przepisać całą książkę... ^^)

W żadnym wypadku nie można mnie nazwać "orłem kulinarnym". Orzeł kulinarny to nie ptak do zjedzenia na wzór bażanta, ale kura domowa, która potrafi takiego bażanta przyrządzić. Niech żadna prawdziwa Pani Domu nie poczuje się urażona, w moich ustach "kura domowa" to pełen podziwu komplement!

Szanuję tylko taką literaturę, w której każde słowo jest przemyślane i czemuś służy. Mogą to być kryminały, romansidła czy eseje, mogę się z autorami zgadzać lub nie, ale jeśli wierzę, że chcą mnie czymś zainteresować albo do czegoś przekonać, albo po prostu zabawić, czytam i przejmuję się tym, co przeczytałam. Nie cierpię być zalewana potokiem mowy, mającej za cel wyłącznie wykazanie mądrości, elokwencji i zasobu słów - czy to naukowych, czy angielskich, czy obscenicznych - autora. Takimi ksiażkami z radością rzucałabym o ścianę, gdybym rzucała ksiażkami o ścianę. A może to niezły pomysł? Taka terapia... Spróbuję i dam Ci znać.

sobota, 8 listopada 2008

Meijin - mistrz go

W 1938 roku Yasunari Kawabata, młody wówczas pisarz i dziennikarz, został oddelegowany przez redakcję swojej gazety do napisania sprawozdania z pożegnalnej partii go, którą mistrz Honinbo Shusai kończył swoją karierę. W 1954 roku autor sfabularyzował swoją relację pisaną w odcinkach i tak powstała powieść "Meijin - mistrz go".

Zabierając się za czytanie tej książki nie miałam bladego pojęcia o zasadach go, (co nie zmieniło się też po jej przeczytaniu *^v^*), jednak nie umniejszyło mi to przyjemności rozkoszowania się tą lekturą, ponieważ Kawabata jest mistrzem pióra, i mistrzem w pokazywaniu relacji międzyludzkich.

Głównymi bohaterami są dwaj gracze: stary mistrz Shusai i pretendent do tego tytułu, trzydziestoletni Otake, a narratorem dziennikarz spisujący relacje z poszczególnych partii. Na kilka miesięcy stajemy się obserwatorami gry i członkami całej grupy bohaterów, którzy towarzyszą temu wydarzeniu - sędziów, doradców, rodzin obu graczy. Gra w go nie jest może jedną z najbardziej dynamicznych dyscyplin (zastanawianie się nad jednym ruchem zajmuje Otake nawet do trzech godzin!), ale myliłby się ten, kto zakładałby, że jest to gra nudna, a już na pewno nie sportretowana ręką Kawabaty.

Zaskoczył mnie ciężar emocji, jakie były wyzwalane, kiedy gracze zasiadali do planszy. Emocji gwałtownych, ale jednocześnie bardzo po japońsku schowanych głęboko w graczach, a pokazanych czytelnikowi za pomocą innych środków stylistycznych niż opis bezpośredni - poprzez odczucia innych bohaterów, poprzez gesty, dźwięki, zmiany w otoczeniu. Na pełen obraz książki składają się nie tylko dwie postaci głównych bohaterów, ale również wszyscy dookoła nich, miejsca, w których toczy się gra, odwołania do historii Japonii i historii go. Każdy z tych elementów jest niezbędny w tej ksiażce i mistrzowsko przez Kawabatę dopasowany.