poniedziałek, 21 września 2009

Chamowo

Nie znam twórczości Mirona Białoszewskiego, natomiast po przeczytaniu "Chamowa" chciałabym sięgnąć do inne jego prozy (bo z wierszami to mi raczej nie po drodze ^^), bo to był człowiek o bardzo ciekawym postrzeganiu rzeczywistości.

Dziennik "Chamowo" to spisane wydarzenia od czerwca 1975 do maja 1976 r, kiedy to Białoszewski przeprowadził się z placu Dąbrowskiego, gdzie mieszkał razem z Le, czyli malarzem Leszkiem Solińskim, na ulicę Lizbońską. Miron właśnie wrócił z sanatorium w Konstancinie z rekonwalescencji po zawale i postanowili, że zamieszkają osobno. Akurat pojawił się przydział na mieszkanie, miał się wynieść Le, uznał jednak, że to nie on tylko Miron przeprowadzi się ze Śródmieścia do nowego bloku na Lizbońską, czyli na Chamowo. Tak nazywali tę część miasta za trasą Łazienkowską mieszkańcy pobliskiej Saskiej Kępy. "Jak ci zginie rower, szukaj go na Chamowie" – podobno mawia się tam do dzisiaj.
Ostatnia noc na placu Dąbrowskiego. 17 lat mieszkania tu. I już gotowe do przewózki czekają: wieszak, który grał w teatrze, szafa po Romanie na płyty i do siedzenia skrzynia z podwórza, stolik od Teresy pod gramofon, dwie torby książek i walizka z piżamami, koszulami i przepisanym szpitalem. Do tego dołączy nowy tapczan, dwa krzesła, szafeczka i stoliczek - też nowe, jedne z pawilonu na Przeskok, inne z "Emilii."

Pojawiło się już wiele szczegółowych recenzji tej książki, tak więc ja wspomnę tylko o kilku jej aspektach, które mnie szczególnie zostały w pamięci i do których zapewne będę wracać.
Miron Białoszewski jawi się jako osoba niesamowicie wrażliwa na otaczającą go rzeczywistość, a mam tu na myśli jego bezpośrednie otoczenie - jest bardzo dobrym i chętnym obserwatorem życia codziennego, nowej okolicy, w której zamieszkał, ludzi, których spotyka. Uderzyło mnie to, że on ciągle dokądś jechał, kogoś odwiedzał, (jego też odwiedzało mnóstwo przyjaciół, m.in. podczas cotygodniowych wieczorków poetyckich), zrywał się w środku dnia albo nocy i jechał autobusami, tramwajami, taksówkami, jeśli udało mu się jakąś złapać, do Śródmieścia, na Żoliborz, do Anina. Wychodził o różnych porach na spacery wokół swego bloku, poznawał nowe miejsca, zarówno dzikie tereny na Wisłą jak i pawilony handlowe na Saskiej Kępie. Oswajał "swoje" miejsca, sklepy, bibliotekę (czytał dużo kryminałów), nową pocztę, przychodnie lekarskie (wciąż miewał kłopoty z sercem, które w 1983 roku doprowadziły do drugiego zawału i śmierci). Był cały czas jakby rozedrgany, w bezustannym ruchu, głodny wrażeń, bodźców, widoków, zapachów.
Zerwałem się, żeby jechać. Odwiedzać. Czytać. Wozić jednych do drugich.
Już na przystanku oklapłem. Byłem na Marszałkowskiej. Do nikogo nie wstąpiłem. Odechciało mi się wszystkiego.
Do swego domu, jak też do domów przyjaciół znosił naręczami kwiaty, często zapalał świece i w takiej oprawie słuchał muzyki poważnej z płyt. Sypiał w dzień, za to w nocy pisał albo podróżował po Warszawie, chłonąc wrażenia, obrazy i dźwięki.
Na początku nie mógł się przyzwyczaić do nowego mieszkania i często wracał na plac Dąbrowskiego, żeby tam posiedzieć, popisać, przenocować.
Pierwsza noc w nowym domu.
Żadnych odruchów.
Zanim się wyrobią, dużo trudu.
Co i raz lęk przed czymś, że nie tak.

Położyłem się do łóżka.
Wszystko obce.

Jestem wdany w nagła hecę. O różnych nalotach niesympatyczności.
Boję się światła, dnia i dalszych ciągów.
Liczę na przyzwyczajenie. Chyba tylko na to. I może na mniejsze zmęczenie.

Z czasem oswoił nowe miejsce, co daje mi nadzieję na oswojenie mojego nowego miejsca, w które przeprowadziłam się cztery miesiące temu. *^v^*
Jakie tu znajome już wszystko i swojskie. Dziewięć miesięcy temu w upały wszystko ciekawe, ale niewiadome, obce, choć już podejrzewane przeze mnie o bliskie oswojenie. Życie jest życie. Ubezpieczalnia, poczta, sklepy, przystanki, czytelnia, wszystko to razem trzyma człowieka we władzy lokalności jak w podręcznej siatce, nie tamując mu przez wielkie oka reszty świata. Chamowo zimowe, gołe, ale już znane.

Do Saskiej Kępy już się przyzwyczaiłem. Mieszkanie tu nabrało cech prawdziwości.
Chociaż wciąż wracały do Mirona wspomnienia poprzedniego miejsca zamieszkania, Chamowo spowszedniało, znudziło go:
Nastawiłem Magnificat Bacha, Nieostrożnie. Poruszył we mnie piętnaście lat. Zatęskniłem za czasami na placu Dąbrowskiego.

Minął rok mieszkania tu. Przyzwyczaiłem się całkowicie. Tyle że nagle trzy dni temu stanąłem w oknie
- Co ja tu robię na Pradze? To już naprawdę nie wrócę na plac Dąbrowskiego? Do Śródmieścia?

Chcę się stąd wyprowadzić. Z tych mrówek.
Białoszewski bawi się słowem, albo może nawet nie bawi się, nie robi tego świadomie, tylko tak właśnie potrafi artykułować swoje myśli i spostrzeżenia, np.:
Bardzo goło na drzewach. Przezroczyście. Dopiero dziś, dzięki tym przezroczystościom i połyskliwościom zobaczyłem, ile Wisły widać.
Drzwi się otwierają. Pan Julian w wystraszonych okularach i zaskoczonej koszuli na spodniach.
Ogoliłem się. To mnie przygotowało do włożenia spodni. A włożyć spodnie to już to samo co wyjść. Poupychałem czytania do dwóch kieszeni i pojechałem do Anina.

Poszedłem do parku Skaryszewskiego. Ciepło, dobra pora. Coraz wieczorowiej. Chociaż ciągło się to i ciągło. To wieczorowienie.

Wieczór. Uwyraźniło się. Wynormalniało. Tam.
A jedna ze znajomych Mirona jest mi duszą pokrewną! *^v^*
Bo Kicia Kocia ma swoje owce w Kazimierzu. Baba jej pasie. Kicia Kocia potem strzyże z babą swoje owce, zwozi wełnę, sama farbuje i na drutach robi panion artystyczne kiecki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz