
Na tę Lizbonę musiałam jednak trochę poczekać, aż do 100-tnej strony, wcześniej akcja dzieje się naprzemiennie (również w czasie) w San Sebastian i Madrycie. Ale kiedy już się pojawiła, od razu zaskoczyła czytelnika i głównego bohatera.
Wyobrażał sobie miasto zasnute mgłą, tak jak San Sebastian albo Paryż. Zaskoczyła go przejrzystość powietrza, czystość różu i ochry fasad domów, jednolitość czerwieni dachów, nieruchome złote światło na wzgórzach miasta, lśniących jakby po niedawnym deszczu. Z okna swojego pokoju w hotelu o mrocznych korytarzach, gdzie wszyscy mówili ściszonymi głosami, widział plac z domami o identycznych balkonach i pomnik jakiegoś króla na koniu, wyniośle wyciągającego rękę w kierunku południowym.

Nie pamiętał, ile czasu, ile godzin czy dni krążył jak lunatyk po ulicach i schodach Lizbony, po brudnych zaułkach i wysokich tarasach, po placach z kolumnadami i pomnikami królów na koniach, pomiedzy mrocznymi sklepami i portowymi śmietnikami, i dalej, po drugiej stronie nie kończącego się czerwonego mostu, przerzuconego nad rzeką szeroką jak morze, po przedmieściach bloków wznoszących się jak latarnie albo wyspy pośród pustych przestrzeni, po fantasmagorycznych stacjach w pobliżu miasta, których nazwy czytał, nie mogąc sobie przypomnieć tej, na której widział Lukrecję.
To dokładnie mój ulubiony rodzaj jazzu. *^v^*Na początku słychać było jakby szum igły przesuwającej się po płycie, potem dźwięk ten przechodził w szelest miotełek dotykających metalowych talerzy perkusji i w pulsowanie, podobne do bicia serca. Dopiero później delikatnie wchodziła trąbka, Billy Swann grał, jakby obawiając się kogoś obudzić. Po chwili pojawiał się fortepian Biralba, wskazujący ostrożnie drogę i wydający się gubić ja w ciemnościach, który wracał później, aby zabrzmieć bogactwem wszystkich dźwięków tematu, jakby ktoś, kto wcześniej zabładził we mgle, nagle znalazł się na szczycie wzgórza, skąd rozpościerał się widok na skąpane w słońcu miasto.
A sama Lizbona zimą?
Wrócił do miasta, aby się w nim zagubić, tak jak w tych nocach muzyki i bourbona, które zdawały się nie kończyć nigdy. Teraz jednak zima przyciemniła ulice, a mewy krążyły ponad dachami i posągami na koniach, jakby szukając schronienia przed mostkimi burzami. Każdego wczesnego wieczora następowała taka chwila, w której miasto wydawało się całkowicie wzięte w posiadanie przez zimę. Znad rzeki unosiła się mgła, rozmywając horyzont i najwyższe budynki w dolinach, a czerwona konstrukcja mostu przerzuconego ponad szarymi wodami rozciagała się w nieskończoność. Wtedy zaczynały się zapalać światła, rzędy latarni w alejach, reklamy, które gasnąc i mrugając tworzyły nazwy i obrazy, krótkotrwałe neonowe linie, zabarwiając na różowo, czerwono i niebiesko niskie niebo Lizbony.
Też wybrałam tą książkę i usiłuję ją zdobyć. Na razie bezskutecznie.
OdpowiedzUsuńWłasnie sprawdziłam-i w mojej bibliotece jest! Może akurat wezmę sobie na jesien, tak jak podpowiadasz. Ale, czy nie jest troche podobna do Cieniu Wiatru?
OdpowiedzUsuńOch, nie jest podobna, w Cieniu Lizbona jest ciągle obecna, tutaj pojawia się i znika, niczym jazzowe frazy. *^v^*
OdpowiedzUsuńtylko tak dla info. kiedyś colour-of-air.ownlog.com, teraz jestem tutaj: literkowo.blogspot.com
OdpowiedzUsuńLizbona w Cieniu Wiatru...? Raczje nie. A Zima w Lizbonie - dobra na zimowe popołudnia.
OdpowiedzUsuń