niedziela, 9 listopada 2008

Nie ma z czego się śmiać

Ależ śmiałam się, prawie cały czas! *^v^*
Oprócz oczywiście momentów, w których nie było za bardzo do śmiechu - kiedy czytałam o II Wojnie Światowej albo kiedy autorka opisuje chorobę i umieranie swojego męża, Jerzego Jurandota. Wtedy płakałam.

Mowa o książce "Nie ma z czego się śmiać" Stefanii Grodzieńskiej.
Twórczość pani Stefanii znałam dotychczas tylko z tekstów satyrycznych przypominanych przez Powtórkę z Rozrywki w Trójce, natomiast w swej ignorancji nie wiedziałam nic o jej działalności teatralnej (była współtwórcą teatru Syrena), konferansjerskiej, felietonistycznej. A już na pewno nie znałam jej pasji, fascynacji, i całej tej niesamowitej historii jej życia, która była udziałem wielu intelektualistów urodzonych na początku XX wieku, bo wszyscy oni się znali, trzymali razem i razem tworzyli - to pokolenie Dymszy, Tuwima, Jurandota, Brzechwy, Minkiewicza, Bielickiej, Kwiatkowskiej...

Pani Grodzieńska pisze ciekawie, zręcznie, pięknie. Dowcipnie i z przysłowiowym jajem, a jej styl bardzo przypomina pisanie innej mojej ulubionej autorki - Joanny Chmielewskiej (chociaż powinnam powiedzieć odwrotnie, bo Grodzieńska była pierwsza pokoleniowo *^v^*). Przez całą ksiażkę czytelnik ma wrażenie, że jest z nim prowadzony dialog, pełen faktów, ciekawostek, ploteczek, dygresji i aproposów. Nie można się od tej książki oderwać (odkładałam ją o drugiej w nocy, kiedy już dziubałam nosem kartki).

Wybrane cytaty (tylko dwa, mi najbliższe, bo jest ich tak wiele, że musiałabym przepisać całą książkę... ^^)

W żadnym wypadku nie można mnie nazwać "orłem kulinarnym". Orzeł kulinarny to nie ptak do zjedzenia na wzór bażanta, ale kura domowa, która potrafi takiego bażanta przyrządzić. Niech żadna prawdziwa Pani Domu nie poczuje się urażona, w moich ustach "kura domowa" to pełen podziwu komplement!

Szanuję tylko taką literaturę, w której każde słowo jest przemyślane i czemuś służy. Mogą to być kryminały, romansidła czy eseje, mogę się z autorami zgadzać lub nie, ale jeśli wierzę, że chcą mnie czymś zainteresować albo do czegoś przekonać, albo po prostu zabawić, czytam i przejmuję się tym, co przeczytałam. Nie cierpię być zalewana potokiem mowy, mającej za cel wyłącznie wykazanie mądrości, elokwencji i zasobu słów - czy to naukowych, czy angielskich, czy obscenicznych - autora. Takimi ksiażkami z radością rzucałabym o ścianę, gdybym rzucała ksiażkami o ścianę. A może to niezły pomysł? Taka terapia... Spróbuję i dam Ci znać.

3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. To kobieta, która kojarzy mi się z klasą, z subtelną wytwornością, estetyką i eleganckim stylem życia. Takich ludzi jest dziś co raz mniej. Odchodzą. Podobną personą był Jerzy Waldorff. Mam olbrzymi szacunek dla tego starszego pokolenia.
    (poprzedni komentarz usunęłam, bo strasznego byka popełniłam ;))

    OdpowiedzUsuń
  3. Joanna, polecam Ci jeszcze "Wspomnienia chałturzystki" Pani Grodzieńskiej , gdzie jest wyjaśniony "pies Wenclów" użyty przez Chmielewską. Pozdrawiam cieplutko.

    OdpowiedzUsuń